Miasto 44 – recenzja filmu czyli dubstep niszczycielem światów - promilus - 22 września 2014

Miasto 44 – recenzja filmu, czyli dubstep niszczycielem światów

To miał być polski film wojenny z przyzwoitym budżetem, którego nie będziemy się wstydzić na zachodzie. Produkcja, co do której tak urosły oczekiwania, że nie było szans, by ktokolwiek im sprostał.  Wstydu nie ma, ale jest dubstep, slow motion i Czesław Niemen.

Na początku był strach. Przed rozpoczęciem filmu dostajemy informację, że budżet kompletowano przez 8 lat, zwieziono mnóstwo gruzu – ogólnie, że był rozmach. Trochę mnie to wystraszyło, bo skoro umieścili takie info, to chyba w samym filmie tego nie widać – pomyślałem. Gdyby było widać, to w jakim celu takie ciekawostki? Zabrakło jeszcze wiadomości: a teraz, drodzy państwo, będziecie oglądali arcydzieło.

Później było jeszcze więcej strachu. Przed rozpoczęciem polskiego filmu z reguły pojawiają się informacje o dwóch, może trzech sponsorach. Tutaj ściepa na „Miasto 44” była tak wielka, że przegląd sponsorów trwa z dwie minuty. No to myślę sobie, że dostaniemy tandetną laurkę dla powstańców wymieszaną z patosem, skrajną poprawnością polityczną i może nawet jakimś product placementem. Każdy jeden z tych sponsorów mógł zapewne coś podpowiedzieć Komasie, a biedny Komasa musiał wysłuchać, bo jak nie, to nie będzie pieniędzy, nie będzie efektów, zostanie smok z „Wiedźmina”i teatr telewizji. Panowie decydenci najwidoczniej się opanowali i dali młodemu reżyserowi wolną rękę. Jakby co, to będzie na niego. Komasa podołał.

Przyszedł czas na pierwsze brawa. W większości polskich filmów uszy bolą od słuchania dialogów, a przede wszystkim tych napisanych dla młodych bohaterów, a z takimi głównie mamy do czynienia w „Mieście 44”. Tutaj zarówno dialogi jak i nieopatrzeni aktorzy wypadają więcej niż przyzwoicie. Szczególnie dobrze zagrała Zofia Wichłacz obsadzona w roli „Biedronki”. Właśnie wróciła z Gdyni ze Złotym Lwem za najlepszą kobiecą rolę. Zasłużenie. Dziewczyna ma zaledwie 19 lat i to był jej filmowy debiut. Jeśli rozsądnie poprowadzi swoją karierę, to jeszcze nie raz o niej usłyszymy. Na te dwie godziny stała się „Biedronką”, zagrała bardzo naturalnie. Pozostała część obsady deptała jej po piętach. Komasa dobrze zrobił nie angażując do projektu praktycznie żadnej gwiazdy. Dzięki temu Powstanie Warszawskie bardziej przypomina powstanie, warszawiacy warszawiaków i nie wygląda to jak zjazd celebrytów na rekonstrukcję historyczną.

Jest i rozmach. Przejazd tramwajem przez jeszcze niezniszczone miasto, sceny pokazujące bitwy powstańców z okupantem – tak dobrze w Polsce jeszcze tego nie zrobili. Jak coś wybucha to wybucha, jak jest panorama zniszczonego miasta to jest panorama zniszczonego miasta. Poza naprawdę niewielkimi wyjątkami to jest to film zrobiony na światowym poziomie. To zasługa nie tylko speców od efektów specjalnych, ale też samego Komasy. Jest on jednym z nielicznych polskich reżyserów, dla których obraz jest równie ważny jak sama fabuła. Potrafi tak ustawić aktorów i kamerę, by to dobrze wyglądało w kinie. Nie wystarczy wysadzić „czołgu”. Trzeba go wysadzić tak, by to było efektowne. Budżet filmu, który wyniósł 24 mln zł nie robi wrażenia przy amerykańskich superprodukcjach, na które wydaje się kilka razy więcej. Jednak tutaj nieznani aktorzy zapewne nie wzięli gwiazdorskich, często absurdalnych stawek. Pieniądze poszły na efekty i to widać.

I w końcu zrobiło się zabawnie i kiczowato. Komasa stał się ofiarą własnego narcyzmu. O ile są plusy jego wolności twórczej jak chociażby realizm czasami podchodzący pod gore to już niektóre pomysły aż prosiły się o ścięcie przez jakiegoś krytycznego doradcę, którego najwidoczniej zabrakło. Reżyser w nieźle opowiedzianą historię pododawał wrzutki, które wyglądają na doklejone do filmu - są jak bloki reklamowe. W jednym miejscu bitwę na cmentarzu wręcz przerywa scena, w której główny bohater biegnie w zwolnionym tempie, a z głośników słychać „Dziwny jest ten świat”. Najgorsza i zarazem niezamierzenie zabawna jest scena, gdy para kochanków oddaje się miłosnym uniesieniom w rytm dubstepu i oczywiście w slow motion. Scena ta mogłaby się znaleźć w pastiszu kina, może u Tarantino w „Bękartach wojny”, ale tutaj kompletnie nie pasowała. I tak – zamiast przeżywać fabułę filmu, mamy takie przerwy, które wzbudzają śmiech i kompletnie wytrącają z zaangażowania w film. Na szczęście jest tego niewiele, ale z powodu ambicji Komasy do pokazywania czegoś innego, zmarnowały się niektóre dobre sceny jak chociażby ta znana z końcówki zwiastuna filmu. Została ona zepsuta dubstepem i teledyskiem. Niektóre eksperymenty Komasy się sprawdzają. Dobrze wygląda scena, gdy kamera umieszczona jest tak, że film przypomina grę komputerową (to już było np. w „Doomie” Bartkowiaka, ale i tak tutaj daje radę) lub przejście przez kanały w konwencji horroru. Jedno i drugie dobrze oddało to, co wtedy w głowie mieli sami powstańcy. Jaki był cel seksu w slow motion i w rytm dubstepu? To już wie tylko Komasa. Może chciał w ten sposób mocniej przemówić do najmłodszych odbiorców?

To ta zmarnowana scena

Misja wykonana. Komasa w „Mieście 44” pokazał ciekawą historię, która nawet na moment nie ocieka patosem. Młodzi powstańcy to nie bohaterowie ginący w imię wyższego celu, ale ludzie, którzy nie do końca rozumieli, czym może skończyć się samo powstanie. Dobrze się ogląda, a jednocześnie produkcja spełnia wszelkie wymogi „filmu z misją”, jakim wcześniej był chociażby „Katyń” Wajdy, który z powodzeniem szerzył świadomość np. wśród Rosjan na temat mordu na polskich oficerach. „Miasto 44” zawiera w sobie trochę historycznej łopatologii, dzięki której obcokrajowcom będzie łatwiej go zrozumieć. Produkcja nie rozsądza, kto ma rację w sporze o zasadność powstania. Pokazuje racje jednych i drugich. Komasa może i nie zrobił arcydzieła, może i to nie jest film, który na nowo zdefiniuje kino wojenne. Nie brakuje w nim typowych zagrań - jest dobry Niemiec, jest też zły Polak. To jednak nadal wojenne kino, które zostało dobrze zrealizowane nie tylko jak na polskie warunki, ale może spodobać się także na zachodzie.

O "Mieście 44" pisali również eJay i Bartek Pacuła.

promilus
22 września 2014 - 15:57