Pojawienie się w kinach Miasta 44 nie byłoby możliwe gdyby nie zacna pomoc licznych sponsorów. Udowadnia to początkowa plansza, przewijająca kolejne nazwy dobrodusznych instytucji, które wyłożyły środki finansowe na film Jana Komasy. Plansza, trwająca bite 2 minuty, zrodziła we mnie również pewną ekscytację. Siedząc wygodnie w fotelu i mając świadomość, że za efekt końcowy jest odpowiedzialny młody człowiek z fantazją pomyślałem, że wreszcie otrzymam polskie kino wojenne bez tanich imitacji.
Sporo mówiło się przed premierą o artystycznych zapędach Komasy i próbie dostosowania języka filmu do młodszej widowni. Wiadomości o wzbogaceniu ścieżki muzycznej dubstepem oraz hip-hopem, dodaniem do fabuły elementów rodem z horroru, czy też sceny erotycznej w slow-motion mogą spragnionego wojennej zawieruchy widza nieco rozczarować.
Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny. Owszem, Miasto 44 posiada w swojej strukturze kilka fragmentów na granicy kiczu i oniryzmu, aczkolwiek są to wyłącznie kilkusekundowe wstawki, które nie mają większego wpływu na odbiór. Rzekłbym, że w 98% obraz Komasy to kino jak najbardziej normalne i przesiąknięte heroizmem, do którego przyzwyczaił Nas np. Szeregowiec Ryan. I dobrze.
Za całą normalnością idzie również umiejętnie dobrana obsada. Nieznani w większości aktorzy (dominują roczniki 1990 wzwyż) dodali Miastu przyziemnego realizmu – są to bohaterowie młodzi i piękni (nawiązując do piosenki Lany del Rey ze zwiastuna), którym wojna niszczy kolejne marzenia. Oni sami zresztą zamieniają się z każdym dniem w chodzące zwłoki. I jak to w kinie wojennym bywa – wiadomo, że nie każdy przeżyje do napisów końcowych. Dodam, że bardzo dobrze na drugim planie prezentują się bardziej doświadczeni koledzy, czyli Tomasz Schuchardt i Michał Żurawski. Na marginesie, Miasto 44 jak tylko może pomija ważne dla historii nazwiska oraz sprawy polityczne. Komasa postawił na filmowość, a nie sztuczne napęcznienie realiów faktami, które mogłyby wywołać lawinę niepotrzebnych dyskusji.
Mimo wysmakowanych środków wizualnych, dobrych zdjęć oraz udanych efektów specjalnych (które uzupełniają i tak już świetną scenografię) nie udało się mu natomiast zachować równowagi między poziomem realizacyjnym a fabularnym. Historia powstania nie została okraszona ciekawymi postaciami, które mogłyby pociągnąć ze sobą widza w wir walk na ulicach Warszawy. Przez pierwszy kwadrans wydaje się, że kimś takim może być Stefan – nieopierzony chłopak, który stawia pierwsze kroki w konspiracji. Z biegiem czasu jego postać staje się papierowa, a scenariusz rozkłada akcent równomiernie między kilkoro bohaterów. Niektóre wątki są zaledwie zarysowane (jak konflikt między Kamą a Biedronką), niektóre nikną w gąszczu eksplozji oraz rozrywanych ciał.
Mimo powyższych wad, obraz Jana Komasy to rzecz godna polecenia. Nie tylko jako ewentualna lektura dla uczniów, ale przede wszystkim jako dobry przykład, iż w kraju nad Wisłą „można” jeśli się „chce” i „umie”. To tytuł wyprany z nieznośnych laurek, skupiający się nad tym co na wojnie jest głównym daniem i nie popadający w tani osąd nad słusznością całej akcji. Jest miejscami bardzo brutalnie, czuć krew i pot, ale taka jest właśnie wojna. A teraz do Hollywoodu z tym, aby coś jeszcze zarobić.
OCENA 7/10