Wszyscy jesteśmy nałogowcami - o grach których chyba nigdy nie skasujemy - Pilar - 3 października 2014

Wszyscy jesteśmy nałogowcami - o grach, których chyba nigdy nie skasujemy

Zapewne nie każdy z Was stał przed perspektywą mierzenia się z jakimś deadlinem – datą, którą ktoś odgórnie nam wyznaczył, abyśmy przeszli dany tytuł i zdali jakąś formę relacji z naszych wojaży. Pół biedy, jeśli wiemy, że będziemy się fantastycznie przy danej produkcji bawić, ale kiedy goni czas, a nas niespecjalnie ciągnie, aby spędzić kilka godzin z grą, z którą ewidentnie nie jest nam po drodze, na horyzoncie zaczynają pojawiać się pokusy skutecznie odciągające od tego, co powinniśmy robić. Mogę być pewnym co do tego, że każdy z Was ma na dysku miejsce dla tytułu, do którego macie ewidentną słabość i lubicie go sobie odpalić gdzieś w tle, niezobowiązująco, by po „chwili” zorientować się, że słońce już dawno zaszło, nienakarmione koty miauczą natarczywie, a herbata, którą sobie zaparzyliśmy wystygła kilka godzin temu.

A może to ja jestem z tych dziwnych i w przerwach między poważnymi, zobowiązującym intelektualnie produkcjami lubię przeznaczyć nieco czasu na coś, co pozwoli mi się odprężyć? Na grę, która zawsze mnie zrozumie, nigdy nie zawiedzie i zirytuje? Potrzebuję takiego komfortu, aby – paradoksalnie – nie zatracić się w morzu tego, co nieznane i móc wrócić sobie na przetarty szlak, kiedy tylko mam na to ochotę. Poniższe tytuły są moim azylem i choć ich passa na moim koncie Steam nie trwa wiecznie, potrafią dawać mi niezobowiązującą rozrywkę przez setki godzin.

NIEKWESTIONOWANY NUMER 1 – FOOTBALL MANAGER

Piłka nożna jest jednym z niewielu sportów, na punkcie których mam absolutnego hopla i mój stosunek do niej objawia się od kilku lat tym, że po premierze nowej odsłony Football Managera zwyczajnie znikam dla świata na kilka tygodni, po to, żeby wyprowadzić na szczyt światowej "kopanej" jakiś klub z drugiej ligi południowo-afrykańskiej. Choć wiele osób z mojego otoczenia nie jest w stanie zrozumieć, co ktokolwiek może szukać w tym piłkarskim „Excelu”, pełnym tabelek, wykresów, statystyk, pozbawionym niemal jakiegokolwiek dźwięku i z niezwykle koślawą oprawą graficzną, ja niezmiennie kompletnie ignoruję głosy krytyki. Są dwa powody takiego stanu rzeczy: po pierwsze, dla Football Managera nie ma na rynku żadnych alternatyw, a po drugie – bo ja się przy nim po prostu wspaniale bawię.

Nie zrozumie fenomenu tej gry ten, kto nigdy w nią nie grał lub w swoim życiu nie płonął do futbolu taką miłością, jak fani produkcji Sports Interactive. Z każdym rokiem twórcy starają się implementować mechanizmy, które coraz bardziej przybliżają ich oczko w głowie do miana sportowego symulatora idealnego. I choć można zacząć zauważać pewną tendencję, z której znane jest EA Sports, lubujące się w częstym wypuszczaniu produktu, którego dotknęły raptem estetyczne zmiany, grupa czasem nawet zbyt lojalnych fanów zawsze będzie FMa kupować.

Szczególny problem mam z tą grą, kiedy przychodzi mi zajmować się czymś, co zostało mi zlecone do zrobienia, bo wiem, że mogę sobie uruchomić Football Managera i pykać w niego „przy okazji”, co zmniejsza efektywność mojej aktywności przy komputerze o – na oko – pięćdziesiąt procent. Wszystko idzie mi znacznie wolniej, tracę koncentrację, nagle cyfry w matematyce przestają być zrozumiałe. Jak większość nałogowców zdaję sobie sprawę, że mam problem z FMem i często rozstajemy się niczym wściekli małżonkowie – w wyniku gwałtownej awantury, po której nikt nie rozmawia ze sobą przez kilka miesięcy, ale w końcu zawsze do siebie wracamy.

CRUSADERS KINGS 2

Ta gra pożarła zdecydowanie zbyt dużo mojego czasu. Mimo tego, że poznałem bodajże wszystkie jej tajniki i teoretycznie podbijanie kolejnych prowincji powinno przestać dawać mi przyjemność, dzieje się inaczej. Wciąż lubię sobie od czasu do czasu pokierować narodem, któremu historia nie dała szansy na nadmierną ekspansję, niezależnie od tego, że ewidentnie na nią zasługiwał. Bo o to – nie oszukujmy się – w CK2 chodzi, o podbój, poszerzanie stref wpływów, włączanie w swoje granice kolejnych terenów, będących stemplem na procesie naszego obrastania w piórka.

Crusader Kings 2 ma również ten niekwestionowany atut, co Football Manager, czyli możliwość przystopowania gry na moment, schowania jej do paska i powrócenia do niej, kiedy już znudziło się nam surfowanie po internecie czy robienie czegokolwiek innego. Nasza ingerencja w akcję w dwóch z omawianych tutaj tytułów jest dosyć rzadka, zazwyczaj przeklikujemy powiadomienia, którymi jesteśmy bombardowani i czekamy, aż w końcu dojdzie do rozwoju wydarzeń, przewidującego nieco bardziej aktywną dla nas rolę. Uzależniającym i czasem niezwykle irytującym czynnikiem w ukazującym średniowieczne realia Crusader Kings 2 jest sukcesja, pozwalająca często przejąć gro tytułów należących do naszej dynastii przez kogoś, kim nie będziemy w stanie pokierować, przez co nasz władca będzie musiał gromadzić sporą część swoich ziem na nowo.

Wielokrotnie chciałem wtedy rzucić rozgrywkę w cholerę, ale... no, nie udawało się. Jestem jednak dumny, że tak Crusader Kings 2 jak i Europa Universalis IV są obecnie tak daleko od mojego dysku twardego, jak to jest tylko możliwe i mam nadzieję, że pozostanie tak przez długi czas. Choć, z drugiej strony, ponoć ludziska z „Graj po polsku” kończą już spolszczenie do EUIV...

CIVILIZATION 5

Ostatnią obowiązkową pozycją na tym rankingu wstydu (bo w takich kategoriach postrzegam marnotrawienie czasu, który mógłbym spędzić na nauce języków, grze na gitarze, czy wymyślaniu porywających artykułów, jakimi mógłbym Was tutaj raczyć) jest Civilization 5, które obecnie jest w równie bezpiecznym stadium, co Crusader Kings 2, ale moja przygoda z tymi grami bywa czystym żywiołem. Nie będzie nic zaskakującego w tym, jeżeli nagle któregoś dnia zainstaluję czy to produkcję Firaxis Games czy tę od Paradoxu i ponownie utknę po uszy w walce z rosnącym niezadowoleniem, problemami finansowymi czy napaścią, jaką szykują na mnie znacznie silniejsi przeciwnicy.

Jedyny plus, jaki staram się odnaleźć w mojej słabości do Civilization 5 to to, że mam całe grono znajomych, chętnych do grania czy to online, czy to podczas fizycznego spotkania hot-seat, a to jakoś pozwala zapomnieć, że właśnie spędziło się kilka godzin na skakaniu po heksach. Dyplomatyczne oszustwa, pakty zawierane gdzieś na boku, przy piwie i możliwość pokazania miejsca w szyku swoim milusińskim ma znamiona socjalizującej, edukującej i bardzo przyjemnej rozrywki. Oczywiście, dopóki to my jesteśmy w roli tych silniejszych, bo kiedy trzeba zbierać baty nagle większe staje się prawdopodobieństwo, że ktoś zostawił mleko na gazie w domu. Zupełnie przypadkiem.

Oczywiście, przez cały ten artykuł starałem się prezentować problem w sposób humorystyczny, często posługując się hiperbolą – czy spędzam za dużo czasu przy powyższych tytułach? Tak. Czy rzeczywiście jest to liczba, która mogłaby rzucić na kolana największych hardkorowców komputerowej rozrywki? Wątpię. Pozostaje mi teraz zadać pytanie, czy Wy też macie drobne wyrzuty sumienia, że tak dobrze i tak często bawicie się przy jakiejś z gier, na którą zawsze będziecie mieli miejsce na dysku? Dajcie znać w komentarzach, jestem bardzo ciekawy, co potrafiło Was przykuć na setki godzin do monitora.

Pilar
3 października 2014 - 20:44