O fascynacji twórczością Olivera Sacksa wspominałam w tekście Czarne pomidory i mózg. Genialny neurolog i wspaniały pisarz sprawił, że z chęcią zatopiłam się w świecie chorób i uszkodzeń tego fascynującego organu, jakim jest mózg. W poprzednim tekście twierdziłam, że to mój ulubiony doktor zaraz po House'ie – nic bardziej mylnego. To zdecydowanie numer jeden wśród lekarzy oraz jeden z moich najukochańszych pisarzy. Na półkach księgarń pojawiła się ostatnio autobiografia Sacksa – Stale w ruchu. Czytałam ją z radością i smutkiem zarazem. W lutym zeszłego roku Oliver Sacks wyznał światu, że umiera. Echo wyleczonego lata temu nowotworu powróciło ze zdwojoną siłą. Atak był tak agresywny, że lekarze z bezradności rozłożyli ręce. Sześć miesięcy później zmarł.
Doczekawszy polskiego wydania Stale w ruchu, rzuciłam w kąt rozpoczętą książkę i przystąpiłam do lektury autobiografii – są przecież priorytety. Wycieczka po życiu Sacksa jest porywająca. Przez całe życie opowiadał on historie swoich pacjentów, co zdecydowanie odróżniało go od innych lekarzy. Za ojcem powtarzał, by nie pytać, jaką chorobę ma człowiek, a raczej jakiego człowieka ma choroba. Tym razem jednak postawił samego siebie w centrum wydarzeń. Z charakterystycznym dla siebie wdziękiem rozprawia się z historią swojego życia, nie szczędząc nie tylko humoru, ale i szczerości.
Podróż rozpoczynamy w Londynie, blisko konserwatywnej izraelskiej rodziny, z której neurolog się wywodził. Wydaje się, że od najmłodszych lat Sacks nie miał problemów z przyswajaniem wiedzy. Pierwszą naukową pasją była chemia, jednak medycynę miał zapisaną w genach – oboje rodziców było lekarzami, starsze rodzeństwo również. Gdy mały Oliver miał 12 lat, jeden z jego nauczycieli napisał w opinii „Sacks zajdzie daleko, o ile nie posunie się za daleko”. Wnikając w meandry życia neurologa nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Sacks wielokrotnie posuwał się daleko. Tak daleko, że niejednokrotnie mogło się to skończyć tragicznie. Zawsze jednak z opresji wychodził obronną ręką. W trakcie jednej z samotnych wypraw na niezbyt często uczęszczanym szklaku, doznał poważnej kontuzji nogi. Cudem natknął się na ludzi, którzy mu pomogli. Był doskonałym pływakiem, jednak czasem zwodził go instynkt. Nie bał się testować granic wytrzymałości podczas biciu rekordów w podnoszeniu ciężarów. Sacks nigdy nie ukrywał, że w pewnym okresie swego życia był uzależniony od amfetaminy. Jego najbliżsi przyjaciele sądzili, że i ta przygoda skończy się dla niego tragicznie. Posuwał się daleko, jednak nigdy nie przekroczył stosowej granicy. Podobnie było w życiu zawodowym, kiedy podejmował się w swojej praktyce medycznej rozwiązań, które wywoływały kontrowersje u jego kolegów po fachu. Czasem innowacyjne podejście wobec pacjentów skutkowało zwolnieniem z pracy.
Na łamach własnej biografii Sacks pierwszy raz jawnie poruszył temat swojej homoseksualności. Przytacza zabawną historyjkę, kiedy brat z żoną zafundowali mu prostytutkę, podczas pobytu we Francji. Jednak nie szczędzi również tej gorzkiej, kiedy matka dowiedziawszy się o jego orientacji orzekła, że jest sprośny i że żałuje, iż wydała go na świat.
Sacks w swojej autobiografii opowie o swoich pasjach, o tym, jak motocyklem zjechał Stany Zjednoczone. Przytoczy fragmenty swoich dzienników z podróży po Kanadzie. Wspomni wizytę u królowej. Przypomni o rzeszy swoich pacjentów, którym poświęcił strony w swoich książkach. Zdradzi, pod jaką postacią umieścił siebie w jednym z opowiadań. Wymieni mnóstwo serdecznych ludzi, których spotkał na swojej życiowej drodze. Przytoczy również historię dwóch straconych rękopisów. Książkę wzbogacają fotografie z rodziną, przyjaciółmi oraz te, które przedstawiają Olivera Sacksa podczas swoich ulubionych czynności - pisania, podróżowania, pływania.
Czytając o karierze naukowej, pasjach, pewnych naukach Sacksa, popadłam w dosyć przygnębiający nastrój. Odnoszę wrażenie, że tak wszechstronnych jednostek jest coraz mniej. Nie pisuje się już listów, nie prowadzi dzienników przez całe życie, brakuje fascynatów literatury XVII i XVIII wieku. Podziwiam go za dyscyplinę zarówno naukową, jak i fizyczną, którą utrzymywał do ostatnich dni. Neurolog-literat, bijący rekordy w podnoszeniu ciężarów – przecież to na każdym musiało robić piorunujące wrażenie! Jednak ta nostalgia w moim sercu z czasem przerodziła się w mobilizację. Może warto postawić sobie pana Olivera za wzór do naśladowania? Wyciągnąć morał? Siłę? I starać się być najlepszym w tym, co się robi, utrzymując równowagę między tym, co cielesne a duchowe? Taki poziom geniuszu osiągnąć jest niezwykle trudno, ale inspiracji trzeba szukać wśród najlepszych. Tego sobie i Wam życzę.