Eventów i crossoverów autorstwa Briana Michaela Bendisa miałem dość już po pierwszym przeczytanym tego typu komiksie, czyli po Tajnej Wojnie. Gdy specyficzny scenarzysta zakończył swoje Mroczne Rządy (razem z Normanem Osbornem) liczyłem, że wielkie marvelowe wydarzenia będą pisane przez innych autorów, a Bendis zajmie się psuciem X-Menów. A tu guzik - pierwszy duży event po starcie Marvel Now to Era Ultrona, na okładce którego jak byk widnieje nazwisko mister BMB. No, ale skoro wciągnąłem się w regularne kupowanie komiksów wydawanych przez Egmont w Polsce, to wypadało wziąć i to.
Każdy kto czytał jakiekolwiek komiksy prawdopodobnie wie jak to jest z tym Bendisem. Stwierdzenie, że “jedni go kochają, a drudzy nienawidzą” byłoby dobrym kandydatem na truizm roku. Ja się plasuję… jakoś pomiędzy “nienawiścią”, a “wszystko mi jedno”. Nie pałam sympatią do pana Brajana, jak widzę jego nazwisko na czymkolwiek to automatycznie hamuję jakikolwiek entuzjazm, a obecnie wręcz trzymam kciuki, by nikt w Marvelu już nie dawał mu do pisania wielkich eventów. Bardzo podobał mi się sposób w jaki zaczyna swoje historie, jak rozpętuje chaos i wprowadza ciekawą sytuację dla bohaterów, którzy muszą się z nią uporać, jednak… sam rzadko kiedy jest w stanie ją opanować. Jego croossovery kończyły się zwykle jednym szczęśliwym ciosem (Tajna Wojna, Tajna Inwazja), lub nawalanką pozbawioną jakiegokolwiek ładu (Ród M, Oblężenie).
Komiks zakupiłem wysyłkowo, a jakoś tak się złożyło, że nie sprawdzałem zeszytów jakie obejmuje, ani ile dokładnie stron obejmuje. Na dobrą sprawę jedyna miara świadcząca o rozmiarze tego tomu to cena sugerowana - prawie 70 zł. Spodziewałem się albumu grubszego od dotychczasowych, jednak gdy dostałem obszerną paczuszkę, która rozmiarem przewyższała mój wcześniejszy zakup (obejmujący dwa standardowej wielkości komiksy) to byłem naprawdę pozytywnie zaskoczony. Biorąc pod uwagę, że da radę znaleźć ten komiks wysyłkowo za jakieś 50 zł, to jest to bardzo atrakcyjna propozycja.
I dobre wrażenie trzymało mnie dość długo, więc dopiero jakoś w połowie zacząłem czuć w tym rękę Bendisa. Założenia są dość standardowe - koniec świata, bohaterowie przegrali, a jedyna szansa na naprawę sytuacji to podróże w czasie. Motyw dużo bardziej kojarzący mi się z X-Men, w dodatku wykonany tutaj gorzej. Świat z obozami koncentracyjnymi dla mutantów, znaczeniem ich jak bydła, sterylizacją i mnóstwem innych motywów było obecnych w dystopijnych wizjach autorów komiksów o X-Men. Teraz mamy zabijanie ludzi dla samego zabijania, polowanie na superbohaterów dla samego polowania i układanie się Ultrona z pomniejszymi rzezimieszkami dla… no bo tak.
Bardzo bawi mnie postawa bohaterów, którzy przeżyli do momentu w którym zaczyna się akcja. Wychodzi na to, że miesiącami (latami?) załamywali ręce, siedząc w jakichś kanałach, ale wszyscy zrywają się natychmiast do akcji gdy tylko ktoś rzuca pierwszy lepszy pomysł. Bawi mnie, że Kapitan Ameryka siedzi w kącie w swoim podartym stroju i strzaskanej tarczy, co wygląda jakby nie wstawał stamtąd odkąd Ultron wygrał. Bawi mnie, że z całej grupy ocalałych to Sue Richards wpadła na pomysł, by zdezerterować z grupy uderzeniowej na rzecz pilnowania Wolverine’a. Bo wiecie - przecież to ona zna go najlepiej. Znają się tak dobrze, że Logan zwraca się do niej… pani Richards… I w końcu: bawi mnie to, jak Logan, który zawsze był kreowany na gościa, którego po prostu nie da się zabić, nagle zostaje po prostu zaszlachtowany (to znaczy jedno z jego tutejszych wcieleń) poza kadrem i przemilczając jego moce uzdrawiania.
Dobra, pomysł podróży w czasie by zmienić teraźniejszość jest ograny. “To zaskoczymy czytelników i wyślemy bohaterów w przyszłość!” I niby jest w porządku, bo motyw by powstrzymać jakiegoś masterminda sterującego wszystkim z przyszłości trafia się dużo rzadziej… ale i tak już to widzieliśmy w Second Coming, czyli kolejnej X-Menowej opowieści. Drużyna X-Force przeniosła się naprzód w czasie, by powstrzymać Bastiona atakującego Utopię. I znów - tam rozwiązano to ciekawiej, bo podróż w przyszłość była takim biletem w jedną stronę, przez co opowieść zyskiwała na dramaturgii, a tu postacie skaczą to w tę, to w tamtą i nic ich nie ogranicza, bo szczęśliwie byli w posiadaniu sprzętu Doktora Dooma. Kończąc ten pełen narzekania akapit wspomnę jeszcze, że ostateczne rozwiązanie problemu było tak karkołomne i ciężkie do przeprowadzenia… no, ale to w końcu komiksy.
Ale to i tak nie jest moim największym zarzutem. To miano należy się faktowi, że w komiksie praktycznie wcale nie ma Ultrona! W komiksie zatytułowanym “Era Ultrona”! Mamy jeden kard w pierwszym zeszycie (który jest niejako bonusowy) i cieniutką walkę na sam koniec, choć to i tak nie jest ten Ultron, który spowodował całe zamieszanie. Nagle po prostu przeskakujemy do momentu “ileś tam lat później” i widzimy efekt zwycięstwa robota, a wielkim zwrotem akcji (zdradzonym w opisie komiksu) jest to, że antagonisty wcale nie ma w obecnej teraźniejszości. Później dwie grupy rozchodzą się w dwie linie czasowe, z czego w jednej Ultron jeszcze nie powstał, a w drugiej… no, nie zdradzę wszystkiego, ale podpowiem, że też nie mamy szansy go zobaczyć. Efekt? Nie mamy pojęcia jak robot wygrał, nie czujemy z czym walczą bohaterowie (bo tylko o tym gadają), a ostatnia walka dzieje się w takim czasie, że ciężko o satysfakcję z wygranej.
Muszę za to pochwalić osobną rzeczywistość, jaka powstała przez ingerencje w linię czasu. Możliwość zobaczenia paranoicznego Tony’ego Starka, który stał się takim ostatecznym top cop Ameryki (a może wręcz całego świata), albo Pułkownika Amerykę zaczynającego przypominać coraz bardziej Nicka Fury’ego… Konflikt między tamtejszą agencją strzegącą bezpieczeństwa na świecie, a ekipą Defenders (połączenia wszystkich możliwych drużyn) sprawił, że naszła mnie ochota poznania jakieś historii z tego świata. Dodatkowo trochę wytłumaczono nam koncept, który już się pojawiał w komiksach Marvela, a który dotyczył postrzegania czasu jako żywego organizmu. To ta teoria niejako tłumaczy pewne ważne wydarzenia kończące komiks, których efektem jest pojawienie się Angeli w tym świecie.
Tak na poboczu wspomnę jeszcze, że zabawny jest fakt ogromnych konsekwencji dla świata jakie niesie usunięcie z historii jednej postaci, podczas gdy w All-New X-Men (też autorstwa Bendisa) z przeszłości znika cała drużyna, a w teraźniejszości nie widzimy najdrobniejszej zmiany.
Wnioski nachodzą mnie takie, że Era Ultrona nie jest jednym z tych eventów jakie będę ciepło wspominał i czytał po kilka razy. Nie jestem w stanie znaleźć jakichkolwiek poważniejszych zmian w status quo uniwersum Marvela, poza pojawieniem się Angeli, albo zachwianiem czasoprzestrzeni, co jest kolejnym krokiem do końca świata. Komiks nie odmienił też mojego zdania o Bendisie, bo choć w odkręcenie wszystkiego włożył trochę więcej wysiłku niż zwykle, to jednak nie potrafię myśleć o tym albumie inaczej niż jako efekcie refleksji typu “Łał, jakie fajne historie mają X-Men. Zróbmy coś takiego z Avengers.”
PS. Nie wspominałem nic o oprawie graficznej, bo o ile mogę jeszcze udawać, że znam się na komiksach jako takich, to głębsza ocena rysunków byłaby karkołomna. Najkrócej jak się da - rysunki Hitcha naprawdę mi się podobają, jest to styl który bardzo lubię, a fakt że całość ilustruje łącznie trzech artystów nie wpływa negatywnie na spójność albumu. No, może jeden zeszyt z końca się trochę wybija, ale nawet to da się przełknąć bez zgrzytania zębów.