Wojna w okopach widoczna z kosmosu - Witold - 19 maja 2016

Wojna w okopach widoczna z kosmosu

Naturalni konkurenci. Tak jak Szeregowiec Ryan i Starship Troopers.

Serie Battlefield i Call of Duty od lat traktowane są jako bezpośrednie konkurentki, czego dowodem jest powszechne porównywanie wciąż rosnącej liczby łapek w dół pod trailerem najnowszej części FPSa Activision z bijącym rekordy popularności zwiastunem kolejnej iteracji cyklu od EA. Mało kto pamięta jednak, że rywalizacja ta zaczęła się tak naprawdę dopiero przed premierą trzeciego Battlefielda w 2011 roku i została zainicjowana przez marketingowców EA. Mocno atakowali w tamtym czasie Call of Duty, chcąc wypromować nowy dla serii „poważny”, w odróżnieniu od Bad Company, singleplayer, w stylu CoDów. Od tamtej pory gracze, nawet ci, którzy nie grywali w żaden z tytułów, podzielili się na dwa wrogie obozy. Nikt nie zwraca za to uwagi na to, jak te dwie serie w gruncie rzeczy niewiele łączy.

Pierwszy Battlefield wyszedł we wrześniu 2002 roku, Call of Duty natomiast rok później. Obie gry powstały na fali wybuchu popularności tematu II Wojny Światowej po premierze Szeregowca Ryana w 1998 i sukcesie Medal of Honor: Allied Assault z początku 2002. Oprócz realiów i gatunku nic ich jednak nie łączyło – Battlefield był grą czysto multiplayerową, nastawioną na masowe bitwy, Call of Duty zaś oferował świetny singleplayer i będący tylko dodatkiem, chociaż ciepło przyjęty, multiplayer na niedużą skalę. Kolejne części serii nie współdzieliły już nawet realiów – w 2004 DICE zabrało nas do Wietnamu, zaś w 2005 do współczesności – w tym roku Infinity Ward stworzyło Call of Duty 2, które znowu serwowało nam podróż po Europie i okolicach w czasie sequelu Wielkiej Wojny. Kiedy zaś konsolowi gracze znowu mierzyli się z Niemcami w trzecim CoDzie z 2006, za sprawą Battlefielda 2142 przenieśliśmy się w przyszłość, by przekonać się, że co jak co, ale wojna nigdy się nie zmienia.

Pierwszym grami, przy których można mówić o bezpośredniej konkurencji między tymi dwoma seriami, są Call of Duty 4: Modern Warfare oraz Battlefield: Bad Company – akcja obu tytułów ma miejsce w szeroko pojętej współczesności, a przy tym drugim DICE po raz pierwszy zmierzyło się z trybem dla pojedynczego gracza. Jednak z racji na różnice w atmosferze kampanii (lekkość i czarny humor Battlefielda, hollywódzka powaga CoDa) oraz z powodu wydania Bad Company tylko na konsolach, nikt nie wskazywał tych tytułów jako oczywistych rywali. Tak samo Bad Company 2, wydane po Modern Warfare 2 a przed Black Ops, również nie było rozpatrywane jako konkurencja dla gier Activision – EA reklamowało swój produkt jako grę multiplayerową z dodatkiem wyśmienitego trybu dla jednego gracza, co w tym momencie nie kolidowało w żaden sposób z serią Call of Duty. Jeszcze.

 

Wszystko zmieniło się przy okazji premiery Battlefielda 3 w 2011 i utrzymało się w 2013 wraz z premierą czwartej części. EA z zazdrością patrzyło na kolejne pobite rekordy sprzedaży przez czołową serię Activision; dodatkowo tryb dla wielu graczy w CoDach zaczął stawać się niebezpiecznie popularny i co raz więcej osób kupowało kolejne części tylko dla niego. Zapadła decyzja – przyszła pora na konfrontacje. Ruszyła agresywna akcja marketingowa mająca wykazać przestarzałość technologiczną Call of Duty w zestawieniu z możliwościami nowej odsłony silnika Frostbite. Wydawać się mogło, że EA nauczone porażką ostatniej części Medal of Honor, mającej konkurować z Call of Duty bezpośrednio w jego kategorii, wyciągnęło wnioski i angażując już drugą swoją serię w tę walkę, doskonale wie co robi. Okazało się, że nie do końca – mimo niewątpliwego sukcesu Battlefielda 3, zawdzięczał on swoją dobrą sprzedaż raczej temu co go odróżniało od Modern Warfare 3, a nie rzeczom podpatrzonym u konkurencji, gdyż robił je po prostu gorzej. W tym okresie oba cykle były w założeniach prawie identyczne: akcja kolejnych części była umieszczona we współczesności, obie stawiały na quasi realistyczne przedstawienie pola walki, każda z nich oferowała epicką i poważną kampanię singleplayer, ale to multiplayer miał stanowić główne danie. Jednak po przyjrzeniu się bliżej wychodziły na wierzch istotne różnice. Tryb dla jednego gracza, mimo buńczucznych zapowiedzi, był traktowany w kolejnych Battlefieldach po macoszemu i nie spotkał się z przesadnie ciepłym przyjęciem. Multiplayer zaś w obu seriach różnił się diametralnie, poczynając od skali, na tempie rozgrywki kończąc - gry DICE nastawione były na bardziej taktyczną, drużynową rozgrywkę, CoDy zaś były bardziej dynamiczne i bezpośrednie. Okazało się, że gry te walczą w dużej mierze o zupełnie innych klientów – próby ich podebrania przez EA skończyły się kilkukrotnie porażką, Pola Bitwy jednak wciąż sprzedawały się wystarczająco zadowalająco. Nawet Hardline, niezestawialny przecież zupełnie z Advance Warfare czy Black Ops III, nie sprawił, że ludzie przestali traktować te serie jako naturalnych rywali. Dochodzimy więc tutaj do absurdu ostatniego tygodnia: co łączy pierwszowojennego FPSa z FPSem dziejącym się w przyszłości i w kosmosie? Niewiele, a mimo to wszyscy wokół je ze sobą zestawiają. Znajdą się więc na pewno tacy, którzy będą wytykać Infinite Warfare, że nie ma sterowców i jest nienaturalnie szybkie, oraz tacy, którzy stwierdzą, że Battlefield 1 jest statyczny i zbyt przyziemny. Pytanie tylko: co z tego?

 

Wydaje się, że przez ostatnie 5 lat zbyt często zestawiano ze sobą te dwa tytuły, miejmy więc nadzieje, że teraz, gdy jedna seria szybuje w kosmos, a druga cofa się do matki współczesnych wojen, konflikt ten zakończy się na dobre, a gracze skupią się na walce ze współfanami na wirtualnych polach.

Witold
19 maja 2016 - 12:09