River Raid podobnie jak Keystone Kapers był jedną z pierwszych gier w jaką grałem na Atari. Wiele się z kolegami na ten temat rozmawiało, niestworzone historie się wymyślało i opowiadało, co jest za kolejnymi mostami, co jest na rzekomym końcu gry. Dziś RR wydaje się zwykłym shooterem, kiedyś był jedną z najlepszych gier tego gatunku na Atarynkę i nie tylko.
Stare gry przy których niejeden joystick połamałem, najlepiej sprawdzają się jako dobrze zmagazynowane pod kopułą wspomnienia. Próbę czasu przechodzi najczęściej jedynie muzyka – umowna grafika i zerowa zazwyczaj filozofia jakoś dziś już nie przyciągają. Ale to nie temat dla mnie, dlaczego lat temu dwadzieścia, trzydzieści ludzie bawili się doskonale przy grach o parę poziomów prostszych niż dzisiejsze. Nie to też będzie tematem tej serii wpisów – chcę Wam (i przy okazji sobie) przypomnieć gry przy których wysiadał nadgarstek, które spędzały sen z powiek i dawały rozrywkę nieporównywalną wtedy z niczym innym. Na początek słynny pościg oficera Kelly’ego za łobuzem Harrym.
Posiadanie komputera Commodore 64 na osiedlu wypełnionym po brzegi Atarowcami nie było łatwe. I wcale nie chodzi mi tu o dziecinne wojenki pomiędzy użytkownikami obu platform*, które systematycznie podsycały takie periodyki jak Top Secret, czy Secret Service. Problemem był przede wszystkim mocno ograniczony dostęp do nowości – nie mogłem pójść do kumpla i po prostu coś zgrać, bo nikt nie posiadał takiego samego sprzętu jak ja, a gry z Atari działać na Commodore 64 nie chciały, mimo, że znałem delikwentów uparcie twierdzących, że jest to jak najbardziej możliwe.
Wybaczcie że nie będę oryginalny, ale pierwszą grą video, którą pamiętam, był Pong – słowo honoru! Co prawda wtedy nie wiedziałem, że Pong to Pong (dla kilkulatka był to po prostu „tenis”), ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Ponga posiadał mieszkający piętro niżej sąsiad. Pozwalające go odpalić duże czarne pudło dumnie leżało na telewizorze i zastępowało magnetowid – szczyt marzeń każdego szaraka żyjącego w agonalnym stadium komuny. Grę obsługiwało się za pomocą dołączonych do zestawu pokręteł, a najwięcej frajdy sprawiała zabawa w dwie osoby, dlatego w Ponga cięliśmy ostro wraz z synem wspomnianego sąsiada. Pamiętam że było fajnie, choć na dłuższą metę nudno.
Kraków, dnia 10 listopada 1988 roku, godz. 12.00. Giełda w Karliku. Fulko ściska w dłoni 100 bonów PKO (polskie dolary) czyli kasę ze sprzedaży Commodore Plus/4. Okrąża po raz szósty giełdę w poszukiwaniu kompa w przyzwoitej cenie. Kompy są, ale tylko te w nieprzyzwoitych cenach. Strach zaczyna zaglądać waszemu protagoniście w oczy. Czyżby miał wrócić do domu bez nowego 8-bitowego przyjaciela? Matka go zabije! Ale nie, pojawia się szansa na przeżycie, bowiem na placyku przed wejściem napotyka młodą panią z Atari 800XL. Komputer wygląda na intensywnie używany, leżący zresztą obok magnetofon Atari 1010 z pałamanymi przyciskami niejako potwierdza podejrzenia Fulko. Ale spytać o cenę nie zawadzi:
- Po wiela to łatari?
- 120 dolarów.
- Mogę dać 100 bonów, jak dołoży mi pani jeszcze ten potrzaskany magnetofon.
- Magnetofon jest sprawny, tylko przyciski mu się połamały. Taka wada fabryczna czy jakoś.
- Acha. To co, interes stoi?
- Mężowi zawsze, hmmm... tfu! Przepraszam. Dobra, niech będzie. Chcesz sprawdzić, czy wszystko działa?
- Nie, sprawdzę potem, teraz nie mam czasu. Jakby co, znajdę Panią - powiedział Fulko, zapłacił, zagarnął pudła pod pachę i jak najszybciej czmychnął do domu. Bał się, że Pani się zaraz rozmyśli.