Jak UV gry poznawał - część I - UV - 30 stycznia 2011

Jak UV gry poznawał - część I

Wybaczcie że nie będę oryginalny, ale pierwszą grą video, którą pamiętam, był Pong – słowo honoru! Co prawda wtedy nie wiedziałem, że Pong to Pong (dla kilkulatka był to po prostu „tenis”), ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Ponga posiadał mieszkający piętro niżej sąsiad. Pozwalające go odpalić duże czarne pudło dumnie leżało na telewizorze i zastępowało magnetowid – szczyt marzeń każdego szaraka żyjącego w agonalnym stadium komuny. Grę obsługiwało się za pomocą dołączonych do zestawu pokręteł, a najwięcej frajdy sprawiała zabawa w dwie osoby, dlatego w Ponga cięliśmy ostro wraz z synem wspomnianego sąsiada. Pamiętam że było fajnie, choć na dłuższą metę nudno.

Hit%20blok%F3w%20z%20wielkiej%20p%u0142yty.
Hit bloków z wielkiej płyty.

Pierwsze gry z prawdziwego zdarzenia zobaczyłem u innego kumpla, który miał w życiu nieco więcej szczęścia – jego rodzice posiadali komputer Atari 800. Możliwość podziwiania dużo lepszej grafiki niż w Pongu rozpalała zmysły, ale choć u kolegi spędzałem wówczas sporo czasu po szkole, do dziś pamiętam tylko jeden mocno eksploatowany przez nas tytuł. Był to Kikstart – urocza zręcznościówka, która pozwalała wcielić się w rolę motocyklisty. Celem rozgrywki było przejechanie skomplikowanego toru przeszkód. Akcję obserwowało się za pomocą „kamery” umieszczonej z boku pojazdu, jak w platformówkach. Tłukliśmy w to godzinami, ale dobre czasy szybko się skończyły – kumpla z podstawówki szczęście opuściło i w końcu zamiast głupkowatych gier rodzice zaserwowali mu wieczorki z encyklopedią w łapie. Mając w perspektywie wspólne czytanie definicji na literę "A" z opasłego tomiska, szybko zdecydowałem się poszukać innej jaskini rozrywki.

Tutaj w sukurs przyszedł sąsiad od Ponga, który niedługo później dorobił się swojej „atarynki”. Jego rodzice nie stwarzali problemów, więc przy komputerze spędzaliśmy wszystkie wolne chwile. Z tamtego okresu najmilej wspominam gry Spelunker i River Raid. Ten drugi tytuł był chyba najpopularniejszym produktem rozrywkowym w tamtych czasach – nie znałem nikogo kto nie kojarzyłby charakterystycznego dźwięku, gdy mały samolocik przelatywał przez trzykolorowy prostokąt z napisem „fuel”. Oczywiście zanim w ogóle doszło do jakiejkolwiek zabawy, trzeba było dany tytuł wgrać. Proces ładowania był czystą komedią, bo magnetofon musiał przewinąć dwieście, czasem trzysta „numerków” kasety. Trwało to kilkanaście minut i w tym czasie wszyscy zebrani przymusowo opuszczali pokój. Przypadkowe poruszenie kabla owocowało bowiem przerwaniem operacji, a na ekranie telewizora pojawiał się wówczas program „self test”, który pozwalał m.in. odtworzyć prostą melodyjkę. Oczywiście wgrywanie trzeba było zacząć od początku. Dziś wspominam to z uśmiechem na ustach, ale wówczas tak wesoło nie było. Każda wtopa w ładowaniu była cholernie frustrująca.

Mniej więcej w tym samym czasie pozostali znajomi w sąsiedztwie dorabiali się swoich sprzętów – na tarnowskich Falklandach „atarynki” panowały niepodzielnie. Wszyscy przegrywali kasety, wymieniali się doświadczeniami, a ja wciąż czekałem na upragnionego ośmiobitowego potwora. Miesiącami błagałem rodziców, żebym nie był gorszy, ale Ci pozostali głusi na moje prośby. Do czasu. W wakacje 1988 roku ojciec przyjechał z Niemiec, a pod pachą trzymał prezent niespodziankę – komputer Commodore 64 z magnetofonem. Zamurowało mnie, bo nie tego oczekiwałem i jak się wkrótce okazało, nie tylko mnie. Na osiedlu miałem po prostu przewalone...

Ciąg dalszy nastąpi. 

UV
30 stycznia 2011 - 22:18