Posiadanie komputera Commodore 64 na osiedlu wypełnionym po brzegi Atarowcami nie było łatwe. I wcale nie chodzi mi tu o dziecinne wojenki pomiędzy użytkownikami obu platform*, które systematycznie podsycały takie periodyki jak Top Secret, czy Secret Service. Problemem był przede wszystkim mocno ograniczony dostęp do nowości – nie mogłem pójść do kumpla i po prostu coś zgrać, bo nikt nie posiadał takiego samego sprzętu jak ja, a gry z Atari działać na Commodore 64 nie chciały, mimo, że znałem delikwentów uparcie twierdzących, że jest to jak najbardziej możliwe.
Mimo pewnych trudności mój nowy ośmiobitowiec pokazał mi nowy, lepszy świat. Szybko przekonałem się, że gry z taśmy nie muszą ładować się kilkanaście minut, bo magnetofon do komputera od razu wyposażony był w system „turbo”, więc te najbardziej rozbudowane produkcje wgrywały się maksymalnie 35 „numerków”**. Co prawda czytnik przed załadowaniem programu często wymagał ustawienia głowicy, ale po nabraniu pewnej wprawy nie było to specjalnie uciążliwe. Konieczność kręcenia w tę i we w tę śrubką była w pewnym sensie nawet zabawna, zwłaszcza gdy niezbędny do tego zabiegu malutki śrubokręcik zapadał się nagle pod ziemię i nigdzie nie można było go znaleźć. Będąc raz zmuszonym do improwizacji, ustawiałem głowicę małym nożykiem. Oczywiście wcześniej musiałem w magnetofonie wyrąbać odpowiednią dużą dziurę. Zmniejszyło to walory estetyczne sprzętu, ale kogo to obchodziło. Liczyło się to, że działały grę – resztę miałem gdzieś.
Komputer firmy Commodore cechował się jeszcze jedną kapitalną rzeczą – fantastycznymi grami. Początkowo było o nie ciężko, ale w moim rodzinnym Tarnowie niedługo potem zaczęła działać firma o wdzięcznej nazwie Grubcio, która kopiowała oprogramowanie w ilościach hurtowych i sprzedawała je za stosunkowo nieduże (chyba) jak na ówczesne czasy pieniądze. Piractwo kwitło w najlepsze, ale alternatywy nie było, bo nie było też norm regulujących prawo autorskie. Nieliczne oryginały na Commodore 64 przyjeżdżały do Polski wyłącznie z zagranicy. Raz cudem udało mi się zdobyć zestaw Night Moves, zawierający cztery oryginalne gry na kasetach, m.in. cholernie efektowną strzelaninę Midnight Resistance. Pamiętam do dziś, że ten cenny pakiet przehandlowałem pod blokiem za kilka ludzików z klocków LEGO.
Na gry z sześćdziesiątki czwórki koledzy Atarowcy patrzyli z wyraźną zazdrością – produkty na komputer firmy Commodore zachwycały nie tylko grafiką. Były po prostu lepsze, bardziej rozbudowane. Początkowo eksploatowałem głównie wszelkiej maści zręcznościówki (kochałem serię The Last Ninja) i wyścigi samochodowe. Później sięgnąłem po przygodówki, zarówno te banalne (Dizzy!), jak i nieco trudniejsze (The Detective Game). Chwytałem się również strategii – tutaj oczkiem w głowie był Overlord, znany również pod nazwą Supremacy. W chwili gdy kończyłem przygodę z C64, miałem blisko setkę kaset, a na nich prawie tysiąc gier. Przetestowałem je wszystkie bez wyjątku.
Ośmiobitowy komputerek był mi przyjacielem przez prawie pięć lat. Peceta dorobiłem się dopiero w 1993 roku, więc na Commodore 64 grałem w najlepsze do czternastego roku życia. Wcześniej mogłem zdobyć swoją własną Amigę, ale z różnych względów nie było mi po drodze. Marnowałem za to mnóstwo czasu i pieniędzy na automatach. O tym jednak opowiem Wam następnym razem.
Ciąg dalszy nastąpi.
*) Tak, wtedy również istnieli fanboje sprzętowi, chociaż nie byli oni tak brutalni jak dziś, bo nie przyszło im do głowy, żeby rówieśników z podstawówki wyzywać od chujów.
**) Powszechnie używana w tamtych czasach miara określająca czas ładowania danej gry – im mniejsza była to wartość, tym większy był wypas.
Zobacz również: