Seria LEGO powinna kojarzyć się wam z dynamicznymi zręcznościówkami, osadzonymi w znanych filmowych światach. Bohaterami byli już znani z kin Indy, Harry Potter, Batman i Jack Sparrow. No i rzecz jasna cały gwiazdozbiór Star Wars - najpopularniejsza hałastra w klockowym uniwersum. Filmowe pierwowzory się zmieniają, za to zawartość gier niekoniecznie. W każdej z nich znajdziecię kupę legoludków, lego-lokacji, lego-przedmiotów, lego-bonusów i innego lego-badziewia. Całość musowo okraszona wyśmienitym humorem. Fulko coś wam zdradzi - uwielbia tą serię! Faktem jednak jest, że kolejne odsłony niewiele różnią się od poprzedniczek. Począwszy od LEGO Star Wars III: The Clone Wars, miały nastąpić spore zmiany. I nastąpiły. Ale czy spore i czy na lepsze?
Nie martwcie się, gry z klockami LEGO w roli głównej nie przeniosły się z adaptacji znanych filmów na adaptację gier wideo. Jest to po prostu wykonanie przez pasjonatów (Modern Warfare 3 czy LEGO?) pierwszego trailera najnowszej części Call of Duty z użyciem klocków LEGO:
I nie mówcie mi, że oglądając filmik nie uśmiechnęliście się ani razu ;)
Niedawno pisałem o dorastaniu w latach '90. Był to magiczny czas, ale nie wynikało to z samego faktu dzieciństwa. Wynikało to z osób/rzeczy/zabawek/zajęć, które ten czas magicznym uczyniły. Z całą pewnością jednym z głównych motorów napędowych całej wspaniałości i magii dzieciństwa były klocki LEGO. Po wielu latach zapewne już wielu z nas zapomniało o licznych zestawach, które były w naszym posiadaniu. Postarajmy je sobie przypomnieć!
Lubię serię Lego Video Games. To odprężająca zabawa w przyjemnej atmosferze z bohaterami znanymi z kinowego ekranu. Ale po tym, co mi klocki wykręciły ostatnio chyba będziemy mieli ciche dni.
Najnowszy film Christophera Nolana (Mroczny rycerz, Prestiż, Bezsenność, Memento) obejrzałam zaledwie w kilka dni po premierze. Gotowa na wszystko, zasiadłam w wygodnym fotelu jednego z warszawskich multipleksów. Dokładnie 148 minut później wyszłam z kina dosłownie oczarowana. Blisko trzy godziny spędzone w tłumie widzów minęły niepostrzeżenie, zupełnie jakbym siedząc w sali kinowej sama pogrążyła się w surrealistycznym śnie. Po raz pierwszy od bardzo dawna podczas oglądania napisów końcowych towarzyszyło mi uczucie, że oto skończył się naprawdę dobry film: zmuszający do myślenia, trzymający w napięciu, niebanalny i dobrze zagrany. Po raz pierwszy od dłuższego czasu naprawdę żałowałam, że to już koniec i że na następne oczarowanie ze strony amerykańskiego przemysłu filmowego przyjdzie mi pewnie trochę poczekać. Przez kilka dni po projekcji delektowałam się genialną muzyką Hansa Zimmera i wracałam myślami do wszystkich trzymających w napięciu scen, porywających pomysłów i atmosfery, która bez reszty mnie wciągnęła.