Lubię serię Lego Video Games. To odprężająca zabawa w przyjemnej atmosferze z bohaterami znanymi z kinowego ekranu. Ale po tym, co mi klocki wykręciły ostatnio chyba będziemy mieli ciche dni.
Disney zapowiedział klockową wersję Piratów z Karaibów i normalnie powinienem się z tej wiadomości bardzo cieszyć. Film o perypetiach Jacka Sparrowa jest jednym z moich ulubionych i doskonale według mnie sprawdza się jako sposób na luźny weekendowy wieczór. Podobna rola gier z serii Lego sprawia, że ten misz-masz jeszcze bardziej przyciąga uwagę. Mnie jednak, co przypominam, zapowiedź tej gry wcale jakoś bardzo nie ucieszyła. Dlaczego?
Powód jest prosty. Okręt z klocków zatopił bowiem dumny żaglowiec Armada of The Damned, na który ostrzyłem sobie zęby od jakiegoś czasu. Po różnych zapowiedziach, galeriach i trailerach liczyłem na poważną, długą i mocno osadzoną w pirackich klimatach produkcję, której silnym punktem będzie fabuła. Otwarty piracki świat uruchamiał moją wyobraźnię i tylko niezdrowo rozbudzał podniecenie na myśl o żegludze po morzach i oceanach. Widziałem oczami wyobraźni efektowne bitwy i emocjonujące pojedynki na szable. Armada of The Damned miała swój urok i była z dzisiejszego punktu widzenia, pod względem sposobu osadzenia akcji, całkiem oryginalna. Stąd też pewnie dlatego została szybko i łatwo zatopiona przez kolorowy, przaśny okręt z klocków Lego. I to mnie boli.
Przy okazji, hardkorowi gracze, trzymając się utartego podziału z mediów o grach, dostali kolejny policzek. Oto bowiem kolejna gra dla nich została skasowana jako potencjalnie nierentowna. Lista gier do zagrania zmniejszyła się o jeden. Poszerzyła się za to oferta z tytułami dla rodzin, którą właśnie uzupełniły przygody klockowych Willa Turnera i Jacka Sparrowa. Wyśmienicie. I najgorsze jest to, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że za jakiś czas nikt już o Armadzie pamiętał nie będzie, bo wszyscy będą z uśmiechem na buzi bawić się w Lego Pirates of The Caribbean. Szkoda czy fajnie?