Dobry wieczór, czytelnicy. Na początek ostatniego dnia długiego weekendu (macie długi weekend, prawda?) proponujemy ja i mój dobry druh, współautor Jakub, lekturę ostatniego już odcinka Historii Serów Świata. Przygód było niemało, akcji jeszcze więcej, a ostatnio to normalnie w zasadzie wszystko wybuchało. Czas na epilog i pozamykanie większości wątków. Dziękujemy za spędzony z nami czas i polecamy się na przyszłość.
Jeśli ktoś by zapytał, dlaczego obrońcy wszechświata nie przybyli na odświętną uroczystość, zapewne odpowiedzi by nie otrzymał. Może ich wrodzona skromność na to nie pozwoliła, może spieszyli się aby ratować inną czasoprzestrzeń, może mieli szlaban od rodziców na wszelkie imprezy. Morze jest szerokie, a jego przepastnej głębi jeszcze nikt do końca nie zbadał. Jednakże fakt jest faktem, iż ani Goudy, ani Camemberta, ani sędziwego Bałtyckiego, ani nawet ozdoby tego zespołu - Mozzarelli, na uroczystości nie było. Wszyscy dawno odlecieli na małą odległą planetę pogrążoną w ciemnościach wieku średniego.
Witajcie w Nowym Roku. Mało opowieści już zostało. Poprzednio zaczęła się niezła zadyma, więc zadyma musi być kontynuowana. A potem zostanie już tylko długi epilog i się pożegnamy. Ale póki co - zapraszamy :)
- Co się dzieje? – kapłan z kaczorem na czole wrócił właśnie z toalety.
- Eee… Nie wiemy. Kilka razy oglądaliśmy to samo, ale za każdym razem inaczej. I za każdym razem to był pierwszy raz, jak to oglądaliśmy. Normalnie jakby ktoś zmieniał rzeczywistość czasie rzeczywistym.
Odcinek dziesiąty rozpocząć czas. O właśnie, słowo klucz - czas. Delikatne zabawy z czasoprzestrzenią zasygnalizowane zostały kilka odcinków temu, teraz zaś czas na konkretne przykręcenie śruby. Czytać uważnie, bo można się pogubić w tych wszystkich zmianach rzeczywistości. A potem będzie jeszcze lepiej - dwa pełne emocji odcinki i koniec. Zapraszam.
Fala ludzi uderzyła w biegnących pod prąd Bałtyckiego i Mozzarellę. Ze strony stoisk z hot-dogami przeciskali się Camembert z Goudą. W samym środku całego zamieszania mała ośmioletnia dziewczynka i potężny misiowaty jegomość zawzięcie próbowali się zastrzelić. Nie siebie samych, tylko jeden drugiego/drugą. Bezskutecznie. I, nie wiedzieć czemu, ich sześciostrzałowe rewolwery wypluły z siebie już kilkanaście kul, a żadnemu z walczących nie zabrakło amunicji.
Dobry wieczór. Bez zbędnych ceregieli - oto kolejny odcinek, a autorzy pragną wykorzystać tę chwilę do złożenia Wam życzeń. A więc składamy. Najlepszego, droga anonimowa bando Internautów! A jeśli martwicie się, że już zaraz finał opowieści, to wiedzcie, że tym razem tak szybko do niego nie dojdziemy. Enjoy.
- Głośno tu – stwierdził Bałtycki przeciskając się w tłumie.
- Co? – głos Camemberta dobiegł zza grubej niewiasty wytrwale targującej się przy jednym z okalających lunapark straganów.
Witam. Witamy. Witajcie. Już na dobre zarzuciliśmy fantasy. No, niemal na dobre. Wielkie miasto, wielkie problemy i nadchodząca zagłada. Będzie super. Zapraszam do lektury odcinka ósmego, jednocześnie informując, że przed Wigilią postaram się wrzucić jeszcze jeden epizod, żeby było co czytać po kolacji z rodziną. Tymczasem zaś...
Stolica planety – Shakshasha, była największym miastem w tym układzie. Była także największym siedliskiem mętów na metr kwadratowy i jednego mieszkańca jednocześnie, oraz idealnym miejscem wypoczynku dla drapieżnych biznesmenów (bo absurdalnie wysokie budynki umożliwiały przeprowadzanie bardzo agresywnych negocjacji; szczególnie, że szyby nie były jakoś szczególnie wytrzymałe).
Jest weekend, jest zimno, może komuś się nudzi i zechce przeczytać kolejny odcinek naszej opowieści? A może nie? Tak czy siak - zapraszam. Będzie wybuch.
Młoda pani pilot doszła do włazu wewnętrznego śluzy, w której czekał już tęgi mężczyzna ubrany dość nieregulaminowo i technik w bardzo regulaminowym służbowym granatowym mundurze. Błiiii! Właz się otworzył. Wspomniana wyżej dwójka weszła na pokład.
Zima zła. Oj, jaka zła. Na szczęście można poczytać czyjeś wypociny i wyobrazić sobie miejsca, gdzie jest cieplej. Ewentualnie równie zimno, ale z lepszym odśnieżeniem wkoło. No, lub kosmos. Bo tam znajdujemy się dzisiaj. I poznamy nową, ważną postać.
- Uwaga, uwaga! Proszę zapiąć pasy i zgasić drogie cygara. Za pięć sekund wyjdziemy z atmosfery i włączymy hipernapęd. Pięć…cztery…trzy…dwa…jeden…już. Witamy w nadprzestrzeni.
Witajcie, drodzy miłośnicy doskonałej prozy (wybaczcie). Oto przed wami idealny kandydat na zapełnienie 10 minut niedzielnego wieczoru - odcinek piąty naszej wspaniałej opowieści. Pewne sprawy powoli się wyjaśniają i rysuje się w miarę jasny cel. Gotowi? Hejże ho!
Słońce powoli chowało się za ośnieżonymi wierzchołkami odległych gór. Ostatnie promienie oświetlały mały okrągły placyk przed gospodą "Pod Łuską Śledzia".
- Coś musiało się stać - Gouda energicznie wstał zza stołu. - Nie ma co! Trzeba go poszukać!
- Racja. Czekanie tutaj nic nam nie przyniesie - Mozzarella podniosła się również.
- Camembert, idziemy - rycerz zwrócił się do przyjaciela. – Camembert! Idziemy!
- Jeszcze dwie minuty mamo. Naprawdę. Już wstaję.
Dobry wieczór matki, żony, kochanki, synowie, dziadkowie, sąsiedzi i bracia. Przed Wami odcinek czwarty naszej historii, w którym nieco skaczemy w czasie i przestrzeni oczekując na powrót Bałtyckiego. A już niedługo koniec gadania i ruszany w kierunku przygody. Obiecuję.
- Oczywiście, nazywam się... - Mozzarella nie dokończyła, gdyż zoviraksy wybiły ścianę magazynu.
Zimowy weekend to doskonały czas, by kontynuować naszą opowieść. Podobno ostatnie odcinki były nieco za krótkie, więc przed wami nieco więcej mięsistej akcji. Jeśli oczywiście niedzielny leń sprawi, że będzie Wam się chciało to wszystko przeczytać. Z pozdrowieniem: autorzy.
Gouda, Camembert i Bałtycki stali w osłupieniu wywołanym podstępną kradzieżą listu. W końcu odezwał się mag, nieumarły zresztą.
- Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Bez listu też sobie poradzimy. Pamiętacie adres, który był tam zapisany, a pod który musimy się udać, czyż nie?