Jest weekend, jest zimno, może komuś się nudzi i zechce przeczytać kolejny odcinek naszej opowieści? A może nie? Tak czy siak - zapraszam. Będzie wybuch.
Młoda pani pilot doszła do włazu wewnętrznego śluzy, w której czekał już tęgi mężczyzna ubrany dość nieregulaminowo i technik w bardzo regulaminowym służbowym granatowym mundurze. Błiiii! Właz się otworzył. Wspomniana wyżej dwójka weszła na pokład.
*
- Gouda, naciśnij tamten przycisk.
- Ten, Camembert?
- Ten też.
- No nie wiem panowie czy to dobry pomysł. Mozzarella mówiła…
- Aha. Bałtycki naciśnij tamten czerwony guzik, co go masz po lewej.
- Ale super. Bałtycki, naciśnij jeszcze raz. To chyba spryskiwacze.
- No…właśnie ruszyły te, no... tam latają tam z przodu i wycierają.
- Miejmy nadzieję, że Mozzarella nie zauważy, że mamy czystsze szyby.
*
- Słucham, w czym problem? – młoda brunetka wręczyła dokumenty regulaminowo ubranemu technikowi.
- Komandor porucznik Miodo – lekko skinął głową nieregulaminowo ubrany mężczyzna. – Problem leży w wycieku z reaktora. Pani…
- Panno Tylżycka. Jaki wyciek?
- Panna Tylżycka? Córka profesora Tylżyckiego? – zdziwił się misiowaty jegomość. – Cóż, obawiam się, że nie mogę stwierdzić rozmiarów uszkodzenia, ale wykryłem wyciek adenozynotrójfosforanoplazmy.
- Moje czujniki nic nie wykryły.
- Nie dziwię się – przyznał Miodo. –Adenozynotrójfosforanoplazmy nie da się wykryć za pomocą urządzeń technicznych. Można albo zauważyć wyciek wzrokowo albo…
- Albo za pomocą wrażliwości na Auromoc. Poznałam pana, komandorze Miodo. Czy raczej powinnam powiedzieć: mistrzu Miodo.
- Racja, co prawda jestem już na emeryturze, ale stopień komandora upoważnia mnie do korzystania z wojskowych łaźni i ogromnej gamy wytrawnych win. No i mogę ochraniać granice naszej planety.
- Tak, hm…już rozumiem.
*
- Proszę się przygotować do autodestrukcji. Za dziesięć…
- A nie mówiłem, żeby nic nie naciskać?
- Dobra, dobra Bałtycki. Lepiej pomyślmy co teraz.
- …dziewięć…
- Mozzarella mówiła, żeby w razie kłopotów poradzić się ekranu.
- Racja Camembert! – pochwalił przyjaciela Gouda. – Dobra, to pukam.
- …osiem…
- Puk! Puk! Puk!
- …siedem…
- Uuuuuu! – uruchomił się monitor. – WITAM W OKROJONEJ ENCYKLOPEDII GALAKTYCZNEJ. W CZYM MOGĘ POMÓC.
- …sześć…
- Jak wyłączyć autodestrukcję? – krzyknęli jednocześnie wszyscy w kabinie pilotów.
- BRAK DANYCH.
- …pięć…
- Jak zrobić sos pomidorowy z papryką?
- Gouda, to nie czas na takie rzeczy.
- No tak. Przepraszam.
- …cztery…
- Jak anulować proces samozniszczenia?
- BRAK DANYCH.
- …trzy…
- To może. Hm…
- …dwa…
- No ja nie wiem, co zrobić. Mówiłem, żeby niczego nie naciskać.
- …jeden…
- O nie! Wszyscy zginiemy! Durny komputer! Durny statek! Durna podróż! – i na poparcie swojej złości Camembert kopnął w najbliższą skrzynkę podłączoną do ściany.
- …proces autodestrukcji anulowany. Dziękujemy za korzystanie z usług systemu operacyjnego „Armageddon XP Starship Edition”
- No i kolejny raz odważny rycerz uratował świat – pełen dumy Camembert masował bolącą stopę.
- Racja, ale uniknęliśmy katastrofy dzięki temu, gdyż iż wcisnąłem ten niebieski guzik – Bałtycki wskazał na niebieski guzik w głębi panelu.
- Ten z napisem: „W razie uruchomienia procesu autodestrukcji naciśnij ten guzik.”?
- Właśnie ten.
- Super.
- Cóż, co byście zrobili beze mnie. Ale jak wylądujemy na rodzinnej planecie Mozzarelli pamiętajcie aby kupić pełną wersję biblioteki galaktycznej. Może nam się jeszcze przy…
BUUUUM! Bałtycki nie dokończył. Nagle zza drzwi doleciał wielki huk. Gouda zauważył jak podejrzany osobnik bez rękawów trzymając w dłoni przerażonego Romualda wylatuje przez dziurę w kadłubie świecąc się przy tym jak choinka na święta.
- Uwaga! – odezwał się głos z głośniczka. – Stabilność hermetyczna statku została zakłócona. Jeżeli ktoś jeszcze tu został, niech natychmiast ucieka.
- Aaaaaa! Wszyscy zginiemy! – krzyknął Camembert gdy próżnia wyrwała drzwi kabiny pilotów.
*
- Nie! Nie! Tam zostali moi przyjaciele! – Mozzarella starała się wyrwać z silnego objęcia Mioda.
- Nie mamy wyboru – rzekł zdenerwowany Miodo kiedy zamknął się właz wewnętrznej śluzy. – Nie mogliśmy im pomóc. Przykro mi panno Tylżycka. Próżnia mogła porwać i nas. Naprawdę bardzo mi przykro.
* * *
Noc. Ciemno. Bardzo ciemno. Dwuosobowy patrol ostrożnie przemierzał mroczne korytarze. Snop światła latarki raz po raz wydobywał z ciemności fantazyjne kształty. Powstające wokół cienie przywodziły na myśl tandetne horrory klasy B.
- W mordę! – wrzasnął wyższy.
- Co?
- A nie... to tylko posąg.
- Takiś strachliwy? – zadrwił niższy.
- Goń się. Nie lubię ciemności. Nie lubię tej pracy. Nie lubię strzec czegoś, o czym nie mam zielonego pojęcia – odparował wyższy sprawdzając, czy rewolwer spoczywa w kaburze.
- W sumie... masz rację. Te odgłosy, które dochodzą z dołu przyprawiają mnie o dreszcze.
W tym momencie gdzieś z dołu dało się słyszeć przytłumiony wrzask i błagalne: „Tylko nie w tyłek!!!” Niższy strażnik spojrzał z trwogą na kolegę.
- Właśnie o tym mówię. Cholerna sekta i jej cholerne obrządki. Dobrze, że dużo płacą.
- Próbowałeś kiedyś tam zajrzeć? Wiesz, do tej całej świątyni.
- Nigdy mi się nie udało. Ci kapłani strzegą wejścia jak, nie przymierzając, dziki.
- Ciekawe, co oni tam robią – zastanawiał się wyższy.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
*
Kilka pięter niżej, w okrutnie starożytnej świątyni, za niebotycznie grubymi drzwiami strzeżonymi przez dwóch wielkich kapłanów z działami przeciwpancernymi przewieszonymi przez ramiona, wokół nagiego mężczyzny stała grupa łysych facetów ubranych w karmazynowe płaszcze. Nagi mężczyzna leżał w kałuży czarnej i oleistej cieczy, w której wiło się małe, niewyraźne stworzonko zaopatrzone w kolco-włoski i cienki ogon. Zdecydowanym ruchem usiłowało wedrzeć się owym ogonem tam, gdzie nagiemu mężczyźnie zazwyczaj słońce nie zagląda.
- Niet... Nieeee! NEIN! NOOOOO! – wrzeszczał, wijąc się.
- Przecież już wiemy, że to nie on – odezwał się półgłosem jeden z kapłanów.
- Owszem – odrzekł najwyższy ze zgromadzonych, z wytatuowanym na czole kaczorem.
- To po co jeszcze sprawdzamy?
- Dla jaj. Dla sadystycznej przyjemności. Tak se...
- Aha.
- Zamknij się i patrz.
*
Wiele kilometrów dalej Czarne Wnętrze MacMagica podróżowało niestrudzenie w kierunku owej okrutnie starożytnej świątyni. Miało za sobą kilka bardzo udanych opętań, kilka ucieczek przed nadgorliwymi psami obronnymi i jedno przejście przez ulicę na czerwonym świetle. Na szczęście nikt tego nie widział. Teraz zmierzało w kierunku wirusa. To jednak nie był ostateczny cel. MacMagic wiedział, że aby posiąść moc musi znaleźć odpowiednio silnego żywiciela. Wiedział, że tylko wrażliwi na Auromoc mogą przyjąć wirusa i nie zwariować. Wiedział, że musi dostać się do jednego z mistrzów. Nie wiedział jednak, że najpotężniejszy z nich znajduje się bardzo blisko. A przynajmniej blisko w skali wszechświata. Że właśnie w tym momencie pociesza córkę profesora, którego MacMagic opętał był na początku swej wędrówki. I że spotkają się już niedługo.
* * *
Wstawał nowy dzień dla mieszkańców wschodniej części planety. Słoneczko powoli wyłaniało się zza niebieskiej powierzchni planety oświetlając miejsce katastrofy. Mrowie małych stateczków straży pożarnej starało się ugasić płonące w próżni szczątki „Perły Tylżyckiej”. Strażnik z urazem dentystycznym nie mógł narzekać na nudę. Co chwila nowe raporty, które to trzeba było potwierdzić przypływały przez intercom. „Ani chwili spokoju,” muczał pod nosem strażnik „a tak miło zapowiadał się dzień.” Właśnie zapaliła się kolejna lampka informująca, iż ktoś ma kolejne sprawozdanie z akcji gaśniczej.
- Halo. Słucham. Halo?
- Halo. Właśnie skończyliśmy dogaszanie wewnątrz pokładu. I niestety…
*
- …I niestety nic się nie ostało, Mozzarello – Miodo łagodnym głosem wyjaśniał młodej właścicielce zniszczonego statku ostatni raport. - Wyciek był jednak poważny, a próżnia tylko pogorszyła sytuację, co doprowadziło do wybuchu. Ale jest jeszcze nadzieja. Strażacy nie znaleźli szczątków ludzkich ciał, co może oznaczać…
- …Co może oznaczać, że albo nawet ich szczątki się nie ostały, albo jakimś cudem uratowali się z katastrofy. A co gorsza, ten podejrzany typek bez rękawów wymknął nam się. Miodo, jesteś mistrzem zakonu Auromocniaków. Czy nie da się zajrzeć w przeszłość?
- Cóż, mógłbym się zagłębić w Auromocy i sięgnąć po obrazy z przeszłości. Bo widzisz, Auromoc ma ogromną galerię zdjęć i filmów z tego co już było. Spróbować można, choć to trochę niebezpieczne. Nie mam wykupionego karnetu na korzystanie z galerii, a wrót strzeże wyjątkowo wredny woźny i …
- Mistrzu Miodo! No co ty! No nie powiesz mi, że cykasz się jakiegoś woźnego! Tu chodzi o los moich przyjaciół!
- Ja się cykam?! Ja, mistrz Auromocmiaków?! Nigdy w życiu! No, ale ten woźny…
- No już! Do Auromocy, mistrzu! I bez informacji mi się nie pokazuj!
*
Kilka chwil później…
- I co? – ciekawiła się niezmiernie Mozzarella. – Znalazłeś coś?
- I tak, i nie. Widziałem twoich przyjaciół tuż przed tym jak próżnia wyrwała drzwi od kabiny pilotów. Jeden z nich... Tak, starszy jegomość w powłóczystych szatach w ostatniej chwili zamachnął ręką i cała trójka znikła.
- To pewnie Bałtycki –wtrąciła się panna Tylżycka. – To czarodziej. Całe szczęście, że umknęli katastrofie. Widziałeś gdzie się teleportowali?
- Nie. Chciałem to zrobić, ale dorwał mnie ten woźny i musiałem opuścić galerię.
- Ale wszystkie znaki na ziemi i w kosmosie wskazują, że są gdzieś na powierzchni planety.
- Dobrze. W takim razie muszę ich odnaleźć. Sami mogą sobie nie poradzić w Wielkim Mieście. Tym bardziej, że gdzieś na powierzchni ukrył się Bez Rękawów.
- Będę ci towarzyszyć w podróży na planetę. Mam kilka spraw do załatwienia na powierzchni.
- Wspaniale – ucieszyła się Mozzarella. – Co dwie głowy to nie jedna. W drogę!
*
- Wielkie te domy – z lekką nutą przerażenia zauważył Sir Camembert.
- Prawda. Dość duże – przyznał Bałtycki podnosząc głowę do granic możliwości.
Trzech kompanów: Mr Gouda, Sir Camembert i mag Bałtycki stali pośród olbrzymich szklanych domów, wśród odgłosów wielkiego miasta, klaksonów, śmigaczy i mnóstwa różnych istot z wszystkich zakątków świata.
KONIEC ODCINKA 7