Jest rok 1998. Na PlayStation 1 trafia gra o przygodach sympatycznego fioletowego smoka, który wyrusza na ratunek swoim zamienionym w kamienie pobratymcom. Spyro The Dragon podbija serca graczy i staje się początkiem serii, z którą po latach wiele osób kojarzyć będzie pierwszą platformę Sony. Robi to, choć w gruncie rzeczy nie wprowadza specjalnie wielu nowości do gatunku. Wystarczy jednak, że oferuje nieznaną do tej pory wielu graczom wolność podczas eksploracji wirtualnych światów. I to właśnie jej przyjrzymy się bliżej.
Równo dwadzieścia lat temu dwie małe rączki obejmowały z przejęciem szary kawałek plastiku podłączony do trochę większego szarego pudełka, od którego kabel prowadził w końcu do mieniącego się kolorami ekranu. Na ekranie fioletowy smok ganiał za owcami po polach. Co jakiś czas ze zgrozą spoglądał na podróżnika, mającego zabrać go balonem do innych światów. Choć małe rączki z całą pewnością poradziłyby sobie z niebezpieczeństwami czyhającymi za horyzontem, bały się nakazać choćby krok w tym kierunku. Jak to jednak w życiu bywa, ze strachem dało się walczyć – coraz śmielsze wychylenia analoga posyłały gada na coraz to dalsze podróże. I choć dłonie na szarym padzie szybko przestały pocić się w obliczu nieznanego, można było dostrzec, że wyraźnie poluźniają chwyt, gdy tylko smok wracał do najpierwszej z pierwszych krain. W tym pozbawionym jakichkolwiek zagrożeń azylu powtarzane po tysiąckroć, te same ruchy gałek pozwalały odgrywać wirtualną postacią wyimaginowane scenariusze. Jedni bawili się figurkami na dywanie, inni smokami na polanie.
Pojawienie się na rynku next-genów to dla wielu serii gier wyjątkowo trudny okres. Twórcy znanych i lubianych cykli muszą znaleźć sposób, by udanie przenieść danego bohatera i jego uniwersum w nowe środowisko i mądrze wykorzystać większe możliwości sprzętu. Nie wszystkim się to udaje. James Brown z Whatculture! wybrał swoją piątkę gier, którym według niego nie udało się przeskoczyć na kolejną generację konsol. Czy jednak rzeczywiście Crash, Sonic i Spyro zanotowali widoczny regres w minionych latach, a gry z nimi mocno obniżyły poziom?
Zabawmy się teraz w małą wyliczankę. Spyro the Dragon. Croc. Capitan Claw. Crash Bandicoot, Sly, Starfox. Potem Yoshi, Donkey Kong, Jak i Daxter, może też Ratchet i Clank. Na końcu Frogger, Rayman i Medievil? Kombinuję na prawo i lewo, ale jakoś tak odnoszę wrażenie, że w moim przypadku to byłoby już na tyle. Spróbujmy więc w drugą stronę. Nathan Drake. John Marston. Marcus Fenix. Cole Phelps. Lara Croft i Kratos. John Cappelli, “Sev” Sevchenko, Joseph Turok. Nico Bellic i Master Chief. Altair, Ezio i Connor, Jason Brody, Sam Fisher oraz Adam Jensen. Teraz po cichu przyznam się wam, że kiedy przy tworzeniu tej pierwszej listy nieco się nagłowiłem, ta druga wskoczyła mi na ekran niemal sama. Wiecie już chyba, do czego zmierzam, prawda?
Nie znam osoby, która nie słyszałaby o Spyro. Nawet jeśli ktoś wówczas nie należał do posiadaczy odpowiedniej do uruchomienia gry platformy. Przygody małego smoka były znane każdemu tak bardzo jak dzisiejsze zmagania Nathana Drake'a we wspaniałej serii Uncharted. Dlatego też zdecydowałem przypomnieć kilku graczom omawianą markę. Wszakże niezależnie od tego, czy graliśmy u siebie, znajomych czy rodziny spędziliśmy przy tym tytule sporo godzin, a jeśli nie, to i tak wiemy o co mniej więcej w tej produkcji chodzi.
Battlefield, Skyrim lub Rage. Żołnierze, mutanty, rycerze i demony. Mniej lub bardziej realni ludzie. W ostatnim czasie na rynku coraz więcej poważnych gier, w których walczą, zabijają się lub realizują inne cele postacie bliskie naszej rzeczywistości. Czemu zabawni bohaterowie zwierzęcy są niemal całkowicie w odwrocie?
Ostatnio natknąłem się na opinię, że zwierzaki w ludzkich rolach w grach są już przeżytkiem. Są zbyt infantylne, dziecinne, głupie i nie dają szans na właściwe przedstawienie odpowiednich emocji i wydarzeń na ekranie. Czy to znaczy, że ich miejscem są już tylko proste gry dla dzieci? Czy przypadkiem zbytnio nie zawężając spektrum postaci twórcy i gracze nie strzelają sobie w stopę?