Przeważająca większość dawnych hitów broni się grywalnością. To dopracowane mechaniki, przemyślane systemy i dopieszczone detale decydowały o sukcesie wielu gier z minionych dekad i sprawiają, że potrafimy się przy nich nadal dobrze bawić, pomimo upływu lat i ogromnych postępów zrobionych przez całą branżę. W tym świecie, w którym Tetris jest nieśmiertelny, a arcade'owe hity o prostych założeniach niezmiennie miodne, wyróżniają się gry, które przed upływem czasu zdecydowały się bronić inaczej. Jak seria Soul Reaver ze swoją sztuką opowiadania historii.
Branża gier się zmieniła. Konsumenci dojrzali, wyrobili sobie gusta i stali się bardziej wymagający (a w każdym razie pewna ich część). Czasami oczywiście idzie w to zwątpić, patrząc na fortuny wydawane przez niektórych na wirtualne karty, stroje i tryby brutalnie wyrżnięte z podstawowej wersji gry, ale przyjmijmy, że tak właśnie jest. Teraz, czekając na premiery nowych konsol, wysoko zawieszamy poprzeczkę, spodziewając się dopracowanych tytułów, które zaoferują doznania i zawartość na miarę końca 2020 roku i dziewiątej generacji platform. Czy w tych czasach i przy takiej grupie odbiorców nowy Motorstorm miałby rację bytu? Zacząłem zadawać sobie to pytanie, ogrywając po latach hit Evolution Studios i wracając do poświęcanych mu wówczas materiałów.