A więc E3 mamy za sobą. Jak zwykle usłyszeliśmy dużo obietnic, ale w przeciwieństwie do zeszłorocznych targów, pojawiło się też kilka konkretów. Bez wątpienia pikanterii całemu wydarzeniu dodawała przedpremierowa rywalizacja konsol Sony i Microsoftu. Gigant z Redmond zdołał nadrobić część dystansu, tylko po to, by Japończycy znowu uciekli poza horyzont.
Żyjemy w trudnych czasach. Nie dlatego, że na kontynencie co chwila ścierają się ze sobą światowe mocarstwa, jak miało to miejsce jeszcze za życia naszych dziadków. Nie dlatego, że wolność jest dobrem reglamentowanym, jak za czasów naszych rodziców. Nasze czasy są trudne właśnie dlatego, że żadna z tych rzeczy nie stanowi już problemu.
Ab ovo…
Wszystko zaczęło się niecałe dwie dekady temu, w drugiej połowie lat 90. W tym czasie Akcja Wyborcza Solidarność świętowała zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, nieświadoma jeszcze, że za jej rządów Polska pogrąży się w największym po 89 roku kryzysie gospodarczym, a za kilka lat aż 68% Polaków będzie twierdzić, że zmiany ustrojowe ostatniej dekady odbiły się negatywnie na jakości ich życia.
Gdybym miał dziś wskazać główną siłę napędową branży gier, bez wahania powiedziałbym „chciwość”. Kiedy nagle zaczynasz zarabiać więcej niż Hollywood na gałęzi przemysłu rozrywkowego dotychczas uważanej za niszową, łatwo uzależnić się od zielonych numerków na miesięcznych zestawieniach.
Teraz, kiedy premierowe szaleństwo trochę ostygło, można powiedzieć bez obaw: Nowy Bioshock był dobrą grą. Miał swoje wady, niektóre dość znaczące, ale wciąż był dobrą grą. Jednakże to, czym przede wszystkim zyskał sobie moją sympatię, ma mniej wspólnego z samym tytułem, a więcej z sytuacją w branży.
Przyznam szczerze, że przez długi czas określenie „profesjonalny bloger” brzmiało w moich uszach dość niepoważnie. Mniej więcej jak „profesjonalny spamer forumowy”. Bo w końcu zarabianie na gadaniu co ci tylko ślina na język przyniesie, jest zarezerwowane dla komentatorów sportowych, prawda?