Na ten piątek planowałem opisać pewien film, ale w międzyczasie moją uwagę zwróciło coś innego, czym mam ochotę się z Wami podzielić. Chodzi o raczej nieznaną u nas serię Firefly. Co wyszło, kiedy Joss Whedon, legendarny amerykański reżyser i scenarzysta, odpowiedzialny między innymi za Buffy, Angel (u nas przetłumaczony na kiczowato brzmiącego Anioła ciemności), Toy Story (jako scenarzysta), a ostatnio Avengers (reżyseria i scenariusz), postanowił zrealizować swoje odwieczne marzenie i nakręcić serial science fiction? Kliknijcie „zobacz więcej”, a prawda będzie wam objawiona.
Jest rok 2517. Blisko cztery stulecia minęły od czasu, kiedy ludzkość opuściła zanieczyszczoną Ziemię w poszukiwaniu nowego, bardziej gościnnego domu. Ucieczka z macierzystej planety nie zmieniła jednak wiele w naturze człowieka – zaledwie 11 lat temu miejsce miał jeden z największych konfliktów w historii ludzkości. Wojna unifikacyjna, wywołana przez potomków ziemskiego rządu, zjednoczyła pod berłem Sojuszu niezależne dotąd światy. Wszelkie skojarzenia z wojną secesyjną są jak najbardziej uzasadnione – twórca serialu nigdy nie krył swoich inspiracji.
Podobnie jak po amerykańskiej wojnie domowej, kiedy zjednoczona nacja podniosła się w końcu na nogi, rozpoczęła się era szybkiego, nieskrępowanego rozwoju. Jednak nie każdemu takie uszczęśliwianie na siłę było w smak. Szczególnie, że dekada to zbyt mało by zagoić głębokie rany.
Wie to aż za dobrze Malcolm „Mal” Reynolds, główny bohater serialu. Weteran wojny unifikacyjnej, w której miał pecha stać po niewłaściwej stronie, szuka dla siebie miejsca w nowym świecie jako „prywatny przedsiębiorca” i kapitan przemytniczego statku klasy Firefly, o wdzięcznym imieniu Serenity (ang. pogoda ducha).
Za załogę robią mu: irlandzki pilot w hawajskiej koszuli, dawna przyjaciółka z wojska, pozytywnie zakręcona pani mechanik, licencjonowana dama do towarzystwa i zabijaka, który już dawno sprzedałby resztę załogi, tylko nikt nie chce mu zapłacić. Z czasem dołącza do nich również dwójka wrogów publicznych i kaznodzieja z obowiązkową zagmatwaną przeszłością.
Postaci jest dużo, ale jeśli Whedon jest w czymś naprawdę dobry, to jest to tworzenie żywych i ciekawych relacji między wieloma barwnymi postaciami (pewnie dlatego Marvel powierzył mu Avengers’ów). Dialogi między bohaterami to naprawdę jedna z mocniejszych stron serialu. Są cięte, zabawne, a czasem i poruszające. Szybko nabiera się wrażenia, że załoga Serenity jest jak rodzina – nawet jeśli się nie lubią (a wierzcie mi, starcia między bohaterami są częste i nigdy nie przestają bawić), to koniec końców osłaniają nawzajem swoje cztery litery. Pomaga również fakt, że poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, obsada drugoplanowa praktycznie nie istnieje – świat jest w dużej mierze tłem dla perypetii załogi Serenity.
Firefly, podobnie jak kultowy Cowboy Bebop, zręcznie łączy elementy westernu i science fiction, po raz kolejny pokazując, że te pozornie odległe gatunki tworzą zgrany duet. Serial robi świetny użytek z konwencji, rzucając naszych wędrownych pistolero w coraz to różne miejsca i sytuacje. A jest co zwiedzać, bo świat chociaż zjednoczony pod opiekuńczymi skrzydłami Sojuszu, stabilny i zunifikowany jest tylko z pozoru. Odległe rubieże, które głównie odwiedzają nasi bohaterowie, przypominają stary, dobry dziki zachód, gdzie osadnicy zmagają się z nieprzyjaznymi warunkami i najazdami bandytów (warto dodać, że seria ma jedną z ciekawszych koncepcji kosmicznych piratów jakie widziałem) a prawo sięga tak daleko jak kule z rewolweru szeryfa. Ten nieprzewidywalny świat sprawia, że jedną z ciekawszych rzeczy w Firefly jest patrzenie, jak różnie bohaterowie reagują na dane, czasem dość dziwaczne sytaucje.
Nietrudno się domyśleć, że serial ma epizodyczną strukturę. Chociaż odcinki następują po sobie w kolejności chronologicznej i istnieją zauważalne połączenia, to każdy epizod opowiada oddzielną historię. Jednak, podobnie jak we wspomnianym Bebopie, i tutaj narasta poczucie, że seria szykuje coś większego na później.
A przynajmniej miała szykować. Bo historia Firefly niestety jest krótka i smutna. Zaczynając od faktu, że przez nieporozumienie odcinki zostały wyemitowane nie po kolei, poprzez kiepskie godziny emisji a kończąc na osobistych potyczkach Whedona z władzami stacji. Przy takim starcie Firefly nie mogło skończyć dobrze.
I nie skończyło. Pomimo ciepłego przyjęcia przez fanów, koszty produkcji nie zwróciły się, a serię zdjęto z anteny po zaledwie czternastu odcinkach. Pomimo organizowania wielu kampanii, serialu nigdy nie udało się wskrzesić, a nazwa Firefly stała się symbolem porażki fanowskiego entuzjazmu w starciu z żelaznymi prawami rynku. Podobnie z hasłem reklamowym serialu, brzmiącym „You can’t take the sky from me”, które nabrało bardzo gorzkiego wyrazu.
Chociaż plany serialowej kontynuacji zostały przekreślone, Firefly doczekała się jakiegoś zakończenia trzy lata po oryginalnej premierze, w postaci pełnometrażowego filmu Serenity. Ten niestety, chociaż będący jednym z ciekawszych filmów sci-fi ubiegłej dekady, bardziej przypomina dwugodzinny odcinek z większym budżetem, niż prawdziwe, satysfakcjonujące zakończenie.
Chociaż zarówno obsada, jak i reżyser wspominają przy okazji wywiadów, że chętnie wróciliby do projektu, to od premiery serialu minęły już ponad 10 lat, a stara załoga rozeszła się, każdy w swoją stronę. Dlatego na wersję z oryginalną obsadą nie ma już raczej co liczyć.
Tak kończy się, a raczej urywa, historia o małym, dzielnym statku klasy Firefly.