Noctis i jego trzech przyjaciół z natapirowanymi włosami jadą kulturalnie samochodem. W radiu przygrywa muzyczka z siódmego fajnala – ktoś ewidentnie próbuje zagrać na sentymencie graczy. Jadą tak i gadają ze sobą, żeby zabić nudę podróży przez puste równiny. Nagle w polu widzenia pojawia się grupka jakiegoś zwierza, więc bez większego namysłu każę chłopakom wysiadać. Protagonista odgarnia grzywkę i ciska w pierwszego z brzegu potwora mieczem, po czym znika i materializuje się dokładnie w miejscu uderzenia. I zaczyna się. Żonglowanie bronią, ciągłe uniki poprzez teleportowanie się na krótki dystans. Moje ziomki co chwilę sadzą jakąś asystę, przybijają z Noctisem żółwika, nie wiadomo jak wyprowadzam dzikie kontry, a wszystkiemu towarzyszą padające jak deszcz liczby, symbolizujące zadane obrażenia. Zmieniło się to Final Fantasy, oj zmieniło.
No dobrze, odrobinę w tym tytule przesadziłem, bo możliwe, że część czytelników jednak słuchała tych dobroci. A już na pewno całkiem spore grono rozpoznaje zadziornego smoka z grafiki poniżej – bohatera gry o wybitnie odkrywczym tytule Spyro the Dragon. Co prawda ten fioletowy gad dochrapał się całej serii gier sygnowanych swoim imieniem, niemniej dzisiaj chciałbym się skupić na pierwszej części. I chociaż gameplayowo pozostałe dwie odsłony z oryginalnej (tworzonej przez Insomniac Games) trylogii są zdecydowanie lepsze, pod względem soundtracku – moim wysoce subiektywnym zdaniem – nie mają startu do pamiętnej „jedynki”.