Prawda dziwniejsza od fikcji - o tym jak Ostatnia Rodzina zachwyca - Montinek - 3 października 2016

Prawda dziwniejsza od fikcji - o tym, jak Ostatnia Rodzina zachwyca

Jeśli rzucimy w tłum hasło „Beksiński!”, to obecni w nim ludzie podzielą się na dwie grupy. Jedna, gromadząca raczej osoby młodsze, zacznie mruczeć z zastanowieniem „mmm no taaak, było coś, polski malarz, koszmarne obrazy, te klimaty”, jako że malunki Zdzisława Beksińskiego popularne są nawet w odległych zakątkach sieci. Ludzie z drugiej grupy, z racji większej liczby wiosen na karku (lub wrodzonej ciekawości, każącej już w dzieciństwie interesować się radiem i wiadomościami) przypomną sobie, że znanych Beksińskich było dwóch – bo liczyć trzeba jeszcze syna Tomasza, wyrazistego dziennikarza muzycznego i tłumacza filmów, prowadzącego swego czasu audycje w radiu. Ci sami ludzie chwilę później skrzywią się, jako że na koniec wróci do nich wspomnienie tragicznego losu, jaki spotkał rodzinę Beksińskich. Podział na te grupy jednak powinien stracić na znaczeniu, gdy zakrzykniemy dalej „Film o Beksińskich, Ostatnia Rodzina, wszedł do kin”.

W tym właśnie momencie obydwie kohorty powinny porzucić rozmyślania i ruszyć do multipleksów. Bo film, niezależnie od wiedzy widza na temat owej rodziny, wgniecie w fotel, przemieli i zostawi z poczuciem, że właśnie obejrzało się coś niezwykłego. Mógłbym napisać „niesamowitego”, „cudownego”, „wspaniałego”, ale nie – te słowa nie oddają wrażenia, jakie zostawia po sobie Ostatnia Rodzina. Każde z tych słów ma pozytywny, prawie że radosny wydźwięk, który nijak nie pasuje do tego specyficznego dzieła. Dlatego też: niezwykły. To samo słowo, którym mógłbym opisać każdy z obrazów samego Beksińskiego.

Na tym porównaniu skończmy pełen niedopowiedzeń wstęp i przejdźmy do meritum. Co sprawiło, że film wyreżyserowany przez Jana P. Matuszyńskiego urzekł zarówno mnie, jak i setki innych widzów? Na czele z jury Festiwalu Filmowego w Gdyni, które raczyło przyznać mu nagrodę główną, Złote Lwy?

Paradoksalnie, choć każdy oczekiwałby, że obrazy Zdzisława i ewentualnie praca Tomka będą główną osią spektaklu, to pełnią one w filmie rolę zaledwie tła. Ostatnia Rodzina to opowieść o prywatnym życiu Beksińskich, dziwnym i niecodziennym, bo wykrzywionym przez osobliwe charaktery ojca i syna. Reżyser zaprasza widza do śledzenia ich losów od momentu, gdy Tomek przeprowadza się do własnego mieszkania w Warszawie, nie tak daleko od tego, w którym rezydują jego rodzice i dwie babki. Po tym grzecznym zaproszeniu scenariusz nagle chwyta nas w pół pasa i zaczyna rzucać w kolejne, pozornie niezwiązane z sobą sceny z życia rodziny. Niekiedy oddalone między sobą o dobre kilkanaście lat.

Nie mogę tu nawet mówić o historii rozwijającej się w jakimś konkretnym kierunku, bo film bardziej przypomina kronikę, z której ktoś wybiera dla nas co ciekawsze i ważniejsze zapiski. Nikt tu nie stara się niczego komentować, nie ma też jakiegoś przewodniego wątku, którego zwieńczenia spodziewalibyśmy się w ostatecznej scenie.

Jedyne zwieńczenia, które czekają widza, to zwieńczenia żywotów Beksińskich. Wpierw ujrzy on powolne wymarcie najstarszego pokolenia. Potem nadejdzie przedwczesna śmierć Zosi. Chwilę później samobójstwo Tomka, który wcześniej próbował się zabić nie raz i nie dwa. I na koniec okrutne morderstwo Zdzisława Beksińskiego w jego własnym domu, przez małostkowego człowieka, którego motyw był tak błahy, że film nawet nie próbuje podjąć się jego tłumaczenia. Jeśli ktoś o tym wszystkim nie wiedział, teraz już wie. I to nie jest żaden spoiler, bo każdy mógł o dwóch ostatnich zgonach usłyszeć w wiadomościach, jeśli tylko urodził się w poprzednim milenium. Uważam wręcz, że widz bogaty w tę wiedzę, podczas seansu odbierze obraz w inny, być może nawet lepszy sposób, niż osobnik wiedzy tej pozbawiony (Acz sam, nie będę ukrywał, zaliczałem się do tej drugiej kategorii. Kajam się i posypuję głowę popiołem).

W obliczu pytania, jak zaangażować widzów w historię, której zakończenie większość z nich zna, która przecież kiedyś wydarzyła się naprawdę, reżyser stanął z jedyną słuszną odpowiedzią u boku – potrzeba było świetnych kreacji postaci. Prawie cały ciężar Ostatniej Rodziny został położony na męską część rodu Beksińskich. Zdzisław i Tomasz Beksińscy byli bardzo specyficznymi ludźmi. Swego rodzaju ekscentrycy, każdy z zestawem swoich dziwactw, specyficznym stylem bycia, wręcz wyrwani z trochę innego świata. Jak udało się oddać to na srebrnym ekranie?

Biorąc pod uwagę mnogość materiałów źródłowych w postaci wywiadów, zdjęć i filmów Zdzisława, audycji Tomka, reportaży i biografii, można by założyć, że zespół odpowiedzialny za Ostatnią Rodzinę miał ułatwione zadanie. Niemniej udane przemielenie tych materiałów przez reżyserską machinę to tylko połowa sukcesu, przydaliby się jeszcze aktorzy zdolni udźwignąć narzucone im role. Właśnie tutaj na scenę wkraczają Andrzej Seweryn jako Zdzisław Beksiński i Dawid Ogrodnik jako jego syn, wspierani przez sztab utalentowanych charakteryzatorów. I dają takie przedstawienie, że człowiek miejscami zaczyna się zastanawiać, czy z ekranu nie patrzą na niego autentyczni Beksińscy.

Zacznijmy od Seweryna, który być może przez dużą część seansu będzie się Wam wydawać spychany w cień przez odstawiającego wręcz teatralne show Ogrodnika. Zdzisław na pierwszy rzut oka to miły, pogodny człowiek z poczuciem humoru – ktoś, kogo w życiu nie posądziłoby się o malowanie scen rodem z koszmaru narkomana. Andrzej jednak świetnie wprowadza do kolejnych scen różne dziwactwa malarza. Widzimy, jak wręcz obsesyjnie dokumentuje on swoje życie, czy to nagrywając rozmowy z ludźmi na dyktafon, czy utrwalając prawie każdą chwilę na kliszy aparatu, niezależnie od tego, jak wielkie dramaty rozgrywają się wokół niego. Tak jakby to go nie dotyczyło osobiście, jakby był tylko biernym obserwatorem. Doskonale z tym koreluje wypowiedź malarza za życia, nagrana podczas wywiadu, który podejrzałem na YouTube. Stwierdza on tam, że ludzie to dla niego tylko obrazki – nie próbuje ich zrozumieć, gdyż tak naprawdę jest egoistą i skupia się na swojej sztuce. Jakby podobieństw w zachowaniu było mało, aktor dodatkowo wplata w swoje wypowiedzi często powtarzane przez Beksińskiego frazy („proszę ja ciebie”, „rozumiesz”), przez co iluzja staje się niepokojąco prawdziwa.

Po lewej zdjęcie prawdziwego Zdzisława Beksińskiego z 1991 roku, po prawej ucharakteryzowany Andrzej Seweryn.

Z kolei gra Dawida Ogrodnika mogłaby posłużyć za bazę pod osobny artykuł. Porównując autentyczne nagrania Tomka z filmem, nie sposób nie zachwycić się umiejętnościami wokalnymi aktora, który wiernie naśladuje wymowę młodszego Beksińskiego. Do tego dochodzi mowa ciała, pełna gwałtownych ruchów i jakby wewnętrznego napięcia. Tomasz w Ostatniej Rodzinie to prawie że szaleniec, który ostatkiem sił zdobywa się na normalność przy poważniejszych rozmowach lub w swojej pracy. Niezrozumiały przez ludzi i ludzi niepotrafiący zrozumieć (o krok dalej, niż ojciec, który rozumieć po prostu nie miał potrzeby). Powiedziałbym nawet, że miejscami aktor aż popada w przesadę w robieniu z Tomka wariata, co potwierdzają liczne wypowiedzi na temat Ostatniej Rodziny osób, które rzeczywiście miały z młodszym Beksińskim styczność. Wychodzę jednak z założenia, że można naginać rzeczywistość na potrzeby filmu, zwłaszcza, gdy efekt jest tak zapadający w pamięć, jak tutaj.

Po lewej zdjęcie prawdziwego Tomasza Beksińskiego za młodu, po prawej Dawid Ogrodnik. Zdjęcia aktorów nie oddają jednak tego, jak dobra jest ich gra.

Chociaż film jest zdominowany przez tę dwójkę, tak naprawdę pochwały należą się całemu zespołowi stojącemu za obrazem. Odtwórcy pozostałych ról również dobrze wywiązują się ze swoich zadań –  warta wspomnienia jest zwłaszcza Zofia Beksińska (w tej roli Aleksandra Konieczna). Choć to bohaterka mało eksponowana, widz mimo wszystko odczuwa, że ta cicha, jedyna normalna w domu osoba jest filarem, który powstrzymuje familię Beksińskich przed rozpadem i runięciem w otchłań.

Lećmy dalej z listą płac. Charakteryzatorzy to istni cudotwórcy. Pomijam już fakt, że Beksińscy wyglądają jak za życia. Oni starzeją się jak za życia, jak gdyby Matuszyński zatrudnił do prac nad filmem sam czas. Ludzie odpowiedzialni za scenografię ustawicznie podsuwają nam pod nos widoki i przedmioty jednoznacznie kojarzone z latami, w których akurat rozgrywa się dana scena, a takie smaczki ładnie budują atmosferę i dodają trochę autentyczności. Ujęcia kamery są oszczędne, często statyczne, świetnie pasujące do kameralnej atmosfery filmu, jako że większość scen rozgrywa się w jednym z dwóch mieszkań. Ścieżka dźwiękowa, pełna przebojów z poprzedniego wieku, jakoś dziwnie pasuje do ponurego nastroju, ale przede wszystkim oddaje hołd Tomaszowi Beksińskiemu, który w tej muzyce był zatracony. Jak widzicie, mogę spędzić spokojnie pół dnia nad wymyślaniem epitetów wychwalających każdy aspekt filmu, więc może skończmy wyliczankę w tym miejscu.

Film na początku zadaje widzowi jedno pytanie: czy rodzina z dwoma tak silnymi charakterami, skupionymi bardziej na sobie, niż na czymkolwiek innym, jest w stanie normalnie funkcjonować? Nie ma na to najmniejszych szans, a powstałe tarcia i wzajemne niezrozumienie to creme de la creme Ostatniej Rodziny. I, powoli kończąc, wrócę tutaj na chwilę do tego, że film ten zdecydowanie powinno się oglądać  ze znajomością losów Beksińskich. Bo mając z tyłu głowy dołujące śmierci, jakie czekają bohaterów, nie można już mieć nadziei, że „jakoś to się ułoży”. Na happy end nie zostanie czasu. Seans zmieni się prawie że w grecką tragedię, gdzie widz na koniec przeżywa katharsis. Tym silniejsze, że ta historia wydarzyła się naprawdę.

Ilustracje pożyczone (po czym niektóre zedytowane) ze stron:
polskieradio.pl
wirtualnemedia.pl
tvn24.pl
wikipedia.org
wyborcza.pl
moviesroom.pl
film.onet.pl
antyradio.pl
multikino.pl

Montinek
3 października 2016 - 20:25