Zawsze kiedy rozmawiam z kimś o anime, uwielbiam skupiać się na ambitnych tytułach – w stylu Death Note, ostatnio oglądanego Psycho – Pass, starszego Triguna i im podobnych, gdzie fabuła, czy też projekt świata zasługują na naprawdę dużą pochwałę i spokojnie sprawdziłyby się jako podstawa dla innego medium. Udowodnić komuś nieobeznanemu z anime w rozmowie, że japońszczyzna też jest strawna, to budujące na duchu osiągnięcie. Czy Gurren Lagann - czy też Tengen Toppa Gurren Lagann, gdy bawimy się w pełne nazwy - nadaje się do nawracania duszyczek? Definitywnie nie. Posiada wszystkie te cechy, przez które wielu ludzi postrzega anime jako rozrywkę dla dzieci (ew. nerdów, jeśli mamy do czynienia z opinią kogoś bardziej wyrozumiałego). Ale wiecie co? Niech się wypchają swoim zdaniem, bo ten festiwal wariactwa ogląda się z wypiekami na twarzy.
Ogólnie rzecz biorąc Gurren Lagann traktuje o mechach, które kierowane przez bohaterów, niemiłosiernie tłuczą większe mechy, by później stać się jeszcze większymi i fajniejszymi mechami, które tłuczą jeszcze większe i fajniejsze maszyny antagonistów. Niby jest jakaś niewyrafinowana intryga. Niby są nawet jakoś naszkicowane charaktery postaci. Kogo to jednak obchodzi, kiedy kilkutonowe bydlaki okładają się po mordach przy akompaniamencie wrzeszczących bohaterów? A i jedna z głównych bohaterek, paradująca non stop w bikini, nie pozwala zanadto się skupić.
Cóż, przy pierwszym kontakcie tak mocno wieje japońszczyzną, że nie tyle mrużymy oczy, co robią się nam one skośne. Sam opening z na wskroś japońską nutą w tle i prezentacją głównego mecha na tęczowym tle rodem z Czarodziejki z Księżyca może odstraszyć. Dzięki Bogu samo anime idzie w innym kierunku – co prawda kiczu jest pod dostatkiem, ale szybko człowiek łapie, że to jak najbardziej zamierzony zabieg. Wszystko przerysowane do bólu, ale taka już przyjęta konwencja i jeśli się na to zgodzicie, to wierzcie mi, kolejne odcinki będą odpalane przez Was w playerze w zawrotnym tempie. Z uśmiechem na twarzy.
Przede wszystkim – epickość. Naprawdę, to niesamowite, jak na przestrzeni 27 epizodów autorzy zdołali zwiększyć ogrom potyczek od „biednej” bijatyki mechów jeden na jednego do niedorzecznie epickiej batalii na skalę galaktyczną. Przekozaczeni bohaterowie, ciskający banalne teksty i redefiniujący pojęcie badass przy każdej możliwej okazji trafiają do dziecka, które siedzi wewnątrz nas (w każdym razie wewnątrz mnie…). Tego dziecka, które w młodości od czasu do czasu odpalało RTL7 z Dragon Ballem i wydawało głośne „łaaaaaał” przy jakiejkolwiek wymianie ciosów lub przy eksplozjach w trakcie walk. A autorzy Gurren Lagann nie ustają w staraniach, żeby w każdym kolejnym odcinku ich anime okazji do takich „łałów” było jeszcze więcej. Biorąc pod uwagę świetną animację i ciekawą kreskę, która towarzyszy nam przez cały czas, trudno nie ślinić się na widok co niektórych (przerysowanych i do bólu epickich) starć.
Szkoda tylko, że całość traci trochę impet od około połowy, żeby znowu wrócić na właściwe tory dopiero pod koniec. Po prostu przy stale zwiększającej się skali batalii zaczyna brakować miejsca na klasyczne walki na pięści i kopniaki, stare, dobre starcia blacha w blachę. Dominują wymiany ognia między setkami maszyn, wobec czego większą część czasu obserwujemy albo morze pocisków, albo grad eksplozji nimi wywołanych – to już nie to samo. Animatorzy nie mają okazji wykazać się swoim kunsztem przy wprawianiu w ruch walczących robotów. Poza tym boli też wykorzystanie w pewnym momencie komputerowo animowanych elementów (przez kilka odcinków), co odbiera całej oprawie sporo uroku.
Muszę pochwalić jeszcze jedną rzecz. Humor, moi drodzy. Autorzy, według mnie podchodzący do większości rzeczy w swoim dziele z pewnym dystansem, spisali się naprawdę nieźle na tym polu. Pech tylko, że wyłącznie w pierwszej połowie show – później, niestety, przez wzgląd na pewne wydarzenia, opowieść przybiera poważniejszy wydźwięk i traci ten feeling. Znika atmosfera, którą można najlepiej opisuje sformułowanie „grupa wykolejeńców, którym przypadkiem wsadzono w łapy zbyt mocarne zabawki”.
Humor jest zasługą samych postaci. Najpierw mamy Kaminę, który jako pierwszoplanowy bohater reprezentuje typowego japońskiego krzykacza, ze zbyt dużą pewnością siebie i zapasami lekkomyślności na całe lata. Plusuje on niezłą charyzmą i wybujałym ego, co szybko zaczyna konkretnie bawić. Dalej oczywiście jest wspomniana obdarzona przez naturę dziewczyna, zaś stawkę odpowiedzialnych za trzymanie poziomu humoru zamyka homoseksualny mechanik. Główny bohater co prawda, Simon, aż tak nie bawi, ale jego rolą od początku było (tylko i aż) stać się największym badassem w całym show pod koniec. Tymczasem wspomniani wariaci ustawicznie dostarczają okazji do uśmiechu. Odcinek, w którym bohaterowie zaskoczeni w saunie zmuszeni są walczyć nago, a Kamina w międzyczasie próbuje uchwycić obraz nagich towarzyszek, rozbroił mnie jak mało która scena z jakiegokolwiek anime.
Powiem tak – sam poleciłbym Gurren Lagann bez zawahania, ale robiłbym to z perspektywy osoby, która jest w stanie jarać się skrajnie przerysowanymi walkami i japońskim poczuciem humoru. Jeśli nie odczuwasz przyjemności w obserwowaniu bohaterów, którzy stają się nierealnie potężni i masakrują bez litości kolejne tabuny wrogów, nie masz tu czego szukać. Tym bardziej, że sama fabuła (jestem pełen podziwu, że tu w ogóle jest fabuła!), stanowi jedynie pretekst do podziwiania genialnie naszkicowanych mechów i ich potyczek. I należy wziąć pod uwagę, że w połowie (dokładnie z początkiem drugiego sezonu, bo anime z dwóch właśnie się składa) nastąpi spadek jakości, głównie przez wykastrowanie show z humoru. Nawet homoseksualny mechanik przestaje się silić na nadawanie każdej wypowiedzi dwuznaczności…
Nie zmienia to faktu, że bawiłem się przednio. Gurren Lagann jest dziwne, jest specyficzne, ale jest też na swój sposób magiczne. A fakt, że w sieci wiele elementów tego anime obrosło legendą, jak chociażby specyficzne okulary Kaminy, świadczy o tym, że nie jestem sam. Just who the hell do you think I am?
Ilustracje zapożyczone ze stron:
www.saywhatnowproductions.com
... A oprócz tego własne zrzuty ekranu.