Horror oparty na faktach – refleksyjna minirecenzja „Wołynia” - Meehow - 17 października 2016

Horror oparty na faktach – refleksyjna minirecenzja „Wołynia”

Horror%20oparty%20na%20faktach%2C%20czyli%20kilka%20refleksji%20na%20temat%20%u201EWo%u0142ynia%u201D

Na Wołyń czekałem odkąd po raz pierwszy o pracach nad takim projektem usłyszałem, w tym o trudnościach z jego sfinansowaniem. Od dawna uważałem również, a szczególnie w świetle wydarzeń ostatnich dwóch lat z okładem, że takiego filmu potrzebuje polska kinematografia, a i ukraiński widz powinien się z nim zapoznać, jak chociażby swoje czego Rosjanie z Katyniem niedawno zmarłego Andrzeja Wajdy. Najnowsza propozycja Smarzowskiego – reżysera głośnej i kontrowersyjnej Drogówki – to obraz trudny nie tylko do oglądania, ale i do zrecenzowania. Zanim siadłem do pisania recenzji, musiałem okrzepnąć i pozbierać myśli po seansie, co zajęło mi bez mała tydzień. Ostatecznie, choć mamy do czynienia z obrazem obowiązkowym, daleki jestem od zachwytów, jakie – o dziwo – wygłaszane są zewsząd.

Jest to moja pierwsza recenzja filmu, dlatego też proszę o wyrozumiałość, a także wszelkie rady i sugestie, jeśli takowych możecie mi udzielić. Dziękuję.

Meehow

Na Wołyń wybrałem się w sobotni wieczór, nie przygotowany na to, że seans będzie trwał dobre dwie i pół godziny, i to nie licząc bloku reklamowego. W filmie długo obserwujemy stopniowy wzrost postaw antypolskich i szowinistycznych wśród społeczności ukraińskiej oraz coraz jawniejszego sympatyzowania z hitlerowskimi Niemcami. Zobaczymy wiejskie, polsko-ukraińskie wesele, rozliczne miłostki czy Wołyniaków w ich życiu codziennym; w końcu również wybuch wojny i drastyczne zmiany, jakie zaszły w życiu Polaków po tragicznym 1 września 1939 roku. Smarzowski po raz pierwszy szokuje widza dopiero w momencie, gdy żołnierze rozbitego Wojska Polskiego wracali z frontu do domów, kiedy to bliżej nieokreślona ukraińska bojówka napada i zamęcza polskich wojaków w imię „Samostijnej Ukrainy”. Po raz pierwszy i nie ostatni tego wieczora usłyszałem żywe poruszenie wśród współuczestników seansu.

Wołyń zdecydowanie jest naturalistyczny w odzwierciedlaniu ludzkiego cierpienia. Co wrażliwsi widzowie z pewnością byli bądź będą głęboko zszokowani scenami niemieckich egzekucji na Żydach czy potwornych mordów popełnianych przez ukraińskich rezunów na bezbronnych Polakach. Ogląda się to z prawdziwym przerażeniem, zwłaszcza jeśli zdajemy sobie sprawę, że nie są to wymysły Smarzowskiego, ale niewielki ułamek tego, jak „wymyślne” katusze bojownicy „Samostijnej” przygotowali dla „Lachów”. Podobnie, choć już nie wizualnie, przerażają sceny recytacji tzw. Dekalogu ukraińskiego nacjonalisty czy święcenie przez popa w prawosławnej cerkwi narzędzi, którymi później Ukraińcy „ryzali” swoich polskich znajomych i przyjaciół, a czasem nawet i członków rodziny. Film jest jednak uczciwy wobec wschodniego sąsiada Polski i nie pomija wątku poczciwych Ukraińców, którzy nie chcieli mordować Polaków, a nieraz ryzykowali śmiercią z rąk pobratymców, aby nieść prześladowanym pomoc.

Muszę przyznać, że poczułem pewien gniew na Smarzowskiego, kiedy do swojego filmu wcisnął scenę polskiego odwetu w stylu„nasi robili to samo”. Choć jestem w stanie uwierzyć, że takie motywowane chęcią zemsty incydenty mogły się gdzieś zdarzyć, to moje zdenerwowanie bierze się z faktu braku sensownego przedstawienia polskiej samoobrony, która przecież istniała i odnosiła sukcesy w walce z ukraińskimi szowinistami z OUN i UPA. Dopełniłoby to obrazu szowinisty będącego w rzeczywistości tylko nikczemnym tchórzem, znęcającym się wyłącznie nad bezbronną ofiarą, a także pokrzepiły porażonego skalą okrucieństwa i ogólnym defetyzmem widza. W pamięci mam dialogi, w których postaci narzekają na brak ochrony przed bandami uzbrojonej w widły i siekery hołoty. Zamiast pokazać walkę polskich partyzantów z siepaczami z OUN i UPA, walczącego Polaka pokazano jako takiego samego wypłukanego z wszelkiego człowieczeństwa chama z siekierą bądź widłami w ręku. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę wspomnienia z książki Od Zasmyk do Skrobowa autorstwa Leona Karłowicza:

„Żołnierze [samoobrony] szli do swej pierwszej bitwy, mieli skierować lufy karabinów przeciwko swoim wczorajszym sąsiadom, może kolegom ze szkolnej ławy? […] Zaskoczenie było całkowite. […] Nagłe pojawienie się Polaków i to nie od strony Zasmyk czy Piórkowicz, ale stamtąd, skąd nie spodziewali się nikogo oprócz swoich. Pierwszy bój pod Gruszówką przyniósł, poza przepędzeniem banderowców, poważną zdobycz w postaci kilkunastu karabinów, jednego erkaemu, znacznej ilości amunicji, a przede wszystkim umocnił morale naszego oddziału, uspokoił na dłuższy czas mieszkańców polskich wsi, udowodnił, że banderowcy nie są tak straszni, gdy stają przeciwko uzbrojonemu przeciwnikowi. Potrafią pastwić się tylko nad bezbronnymi, kobietami, starcami, dziećmi”.

Nie da się nie zauważyć, że film jest w dużej mierze poświęcony miłości, także tej fizycznej, co w pewnym momencie może zacząć wprawiać w uczucie zażenowania, choć w moim przypadku to awersja do wciskania do każdego obrazu scen erotycznych. Smarzowski nie zadowolił się ani jedną, ani dwiema, ale przynajmniej obeszło się bez przygrywającego w tle dubstepu, czym inny polski reżyser uraczył widzów swojego dzieła o Powstaniu warszawskim. Generalnie rzecz biorąc nie mogę pozbyć się wrażenia, że czas filmu można było rozłożyć lepiej – momenty, w których nic interesującego się nie dzieje, z czasem zaczynały się naprawdę dłużyć. Nie wykluczam, że to efekt nastawienia, że przyszedłem na film intensywny, trwale trzymający w napięciu i nie dający odpocząć przed puszczeniem listy płac. Tak przynajmniej nastroił mnie przedpremierowy zwiastun – najwidoczniej błędnie. Również obraz polskiej wsi tamtych czasów wydał mi się przerysowany na niekorzyść jej mieszkańców. Nie tak to wyglądało we wspomnieniach ludzi Kresów Wschodnich, jakie miałem okazję przeczytać. Jasne, nie można wszystkiego pokazać w jednym filmie, ale do tego wystarczyło zrezygnować z jednej sceny seksu albo picia wódki.

Cieszę się z kolei, że w filmie pojawiają się nowe twarze i to w ważnych rolach. Nie wiem, czy to kwestia budżetu czy wiary w możliwości młodych aktorów, ale naprawdę nie mogę już patrzeć na te same „gwiazdy” bez doświadczania déjà vu.

Aby nie przedłużać i nie uciekać w dywagacje i dygresje, ograniczę się do stwierdzenia, że Wołyń – mimo swoich wad i niektórych skandalizujących wypowiedzi reżysera – jest pozycją obowiązkową. Choć wycieczki szkolnej na seans bym nie zabrał, może z wyłączeniem klas maturalnych, to liczę, że Wołyń obejrzy wielu Polaków i wierzę, że tak będzie, mając w pamięci pełną salę kinową. Nawet jeśli pod ciężarem teraźniejszości nie mamy ochoty myśleć o trudnej przeszłości, to film uważam za niezwykle ważny, zwłaszcza w czasie, gdy za naszą otwartą wschodnią granicą odżywa kult tytułowanych „herojami” morderców kresowiaków.

Meehow
17 października 2016 - 14:05