Film Kot Bob i ja z pewnością umknąłby mi niezauważony wśród tegorocznych premier, gdyby nie całkiem przypadkowe odkrycie klipów z autentycznym Bobem i jego właścicielem Jamesem Bowenem parę tygodni temu, wśród setek sugerowanych filmików z kotami. Pustki na sali kinowej sugerowały, że istotnie fanów tej wyjątkowej pary nie ma w naszym kraju zbyt wielu. Czy słusznie?
Kot Bob i ja (A street cat named Bob) to ekranizacja bestsellerowej książki w Wielkiej Brytanii, opowiadającej prawdziwą historię młodego, bezdomnego narkomana Jamesa Bowena, któremu udało się wyjść na prostą dzięki własnej determinacji, pomocy innych osób oraz przede wszystkim dzięki pojawieniu się w jego życiu iście wyjątkowego kota - i to właśnie przez niego opowieść ta jest tak niezwykła, a prawdziwym bohaterem jest nie ratujący swoje życie nałogowiec, a rudy futrzak.
Bez niego byłby to dość poprawny, ale niczym się nie wyróżniający film, bez brawurowo zagranych ról, poruszającej muzyki - ot zwykła historia narkomana zmagającego się z nałogiem i w końcu zaczynającego nowe życie na czysto. Praktycznie wszystko w tym obrazie jest po prostu przeciętne, jako takie - od grającego głównego bohatera Luke’a Treadawaya, przez postacie drugoplanowe, po całą resztę. Film niezły na wieczór w TV, ale nie by zapełnić kinową salę.
Tę przeciętną mieszankę zmieniają jednak dwa elementy. Pierwszy to autentyczność opowiadanej historii, ponoć bardzo wiernie trzymająca się książkowego oryginału, a drugi to oczywiście wspomniany kot. Tu w zasadzie tkwi cała niezwykłość, bo wszystko wydaje się po prostu zbyt niewiarygodne i fantastyczne, niczym z bajki Disneya, a jednak wydarzyło się naprawdę. Kot, zwykle humorzasty i robiący co chce, pojawia się znikąd i od pierwszego dnia nie odstępuje swojego kompana ani na krok, niczym wierny pies. Trzeba tu nadmienić, że praktycznie żaden z “przesłuchanych” do tej roli zwierzaków nie podołał w oddaniu wyjątkowego charakteru Boba, i w większości scen widzimy tego jednego, jedynego, autentycznego Boba, siedzącego grzecznie na ramionach podczas spacerów czy wśród tłumu słuchaczy w czasie ulicznych występów.
Koty uwielbiają być w centrum zainteresowania i Bob bez trudu kradnie cały spektakl dla siebie, przykuwając ciągle naszą uwagę. Reżyser Roger Spottiswoode, znany już wcześniej z filmów ze zwierzakiem w głównej roli (Turner i Hooch), ułatwia mu trochę zadanie wypełniając często nim kadr lub pokazując świat jego oczami, za pomocą nisko poruszającej się kamery, ale nawet bez tych zabiegów nietrudno widzieć w filmie głównie kota. Bob ciągle mruczy, hipnotyzuje zielonymi oczami, zachwyca swoim opanowaniem, charakterem, a czasem wzrusza i rozśmiesza. Właściciele kotów odnajdą wiele scen, w których Bob zachowuje się dokładnie jak ich pupil, a także te niezwykłe - gdzie wiernie towarzyszy swojemu panu podczas pracy na ulicach Londynu.
Dzięki Bobowi czujemy też o wiele większą sympatię do samego Jamesa, patrząc jak będąc w totalnym dołku, ostatnie posiadane pieniądze wydaje na puszkę kociego jedzenia, a nie obiad dla siebie. Film w zasadzie przez cały czas wzrusza i szczególnie co wrażliwsze panie wyjdą z seansu zapłakane jak bobry, ale z powodu tych dobrych wzruszeń - że wszystko może się udać, że pojawienie się zwierzaka i opieka nad nim może aż tak nas zmienić, że kot może być taki... ludzki! Choć autorzy siłą rzeczy pokazują nam świat londyńskich narkomanów i ludzi bezdomnych, to jednak robią to bardzo delikatnie, bez żadnych szokujących obrazów czy epatowania przekleństwami. To pełna ciepła, delikatna opowieść, wręcz familijna, chowająca wszelkie brudy do kociej kuwety.
Kot Bob i to jak wpłynął na swojego właściciela przesłania w filmie praktycznie wszystko, dominuje w każdej scenie, ale jest to niewątpliwie zaletą filmu. Tej niezwykłej historii towarzyszą dobrze podkreślające klimat proste piosenki ulicznego grajka, wykonywane zresztą przez Luke’a Treadawaya (jego umiejętności wokalne pomogły mu dostać tę rolę). Cały czas spodziewałem się też cameo prawdziwego Jamesa Bowena i muszę przyznać, że zrobiono to idealnie - bardzo pomysłowo i we właściwy sposób, z odpowiednią dozą humoru.
Czy warto iść na Kot Bob i ja do kina? Jeśli mamy w domu mruczącego futrzaka - absolutnie tak! Po seansie będziemy czuli potrzebę, by jak najszybciej go zobaczyć i podziękować mu za to, że… jest! A jeśli ktoś nie darzy kotów zbytnią sympatią, to jest duża szansa, że po tym filmie zacznie patrzeć na nie w zupełnie inny sposób!