Przeglądając recenzje popularnej gry Evoland wydanej przez niezależne studio Shiro Games (odpowiedzialnego za, hm, jedynie Evoland i Evoland 2) często natknąć się można na frazy w stylu "jeżeli lubisz gry jak Legend of Zelda, musisz zagrać w Evoland!" lub "pozycja obowiązkowa dla fanów RPG". Jako domyślnie idealny target marketingowy tej pozycji, podsumowałbym ją frazą "meh! nic specjalnego". W założeniu gra ta stanowi umowne odzwierciedlenie historii gier wideo, zwłaszcza cRPG, w istocie jest to nieciekawa zbitka niespójnych pomysłów.
A i tak byłaby to ocena uwzględniająca innowacyjny pomysł na oprawę audiowizualną gry, czyli główny temat jej kampanii promocyjnej. Shiro Games postanowiło wprowadzić nas do prostej, stylizowanej na pierwszego Gameboya grafiki, co jakiś czas oferując nam tak przełomowe wynalazki jak przewijanie kamery, efekty dźwiękowe, punkty trafień w postaci "serduszek" czy, bo czemu i nie, zoom kamery na postać, gdy ta otwiera skrzynię z przedmiotem. W późniejszych etapach zarówno muzyka, jak i grafika otrzymują nowe "bity", kolory i tekstury. Krok po kroku przybliżamy się do oprawy gier z lat dwutysięcznych, z ładnymi tłami i postaciami poruszającymi się w trzech wymiarach oraz muzyką wykraczającą poza MIDI.
Przemiany obejmują także gameplay. Większość gry obejmuje widok z loku ptaka i walkę zręcznościowa (od czasu do czasu urozmaicaną przez RPG-owe statystyki czy walkę turową), pojawiają się też zagadki związane z przełączaniem się między różnymi trybami graficznymi. U początku przygody, na przykład, dostrzegane przez nas kamienne bloki są zbyt wysokie, by nasz bohater mógł je przekroczyć. Dopiero po odblokowaniu bardziej szczegółowej grafiki okazuje się, że kamienie te są, owszem, rozległe, ale przy tym cieniutkie, toteż przekroczenie ich nie stanowi już problemu.
Jest to wszystko potraktowane z przymrużeniem oka i chronologia zdobywanych technologii nie do końca odzwierciedla historię gier wideo, co dla niektórych może być nieco dotkliwe. Dla mnie większym problemem było skupienie się na grach konsolowych - z PC-owego wkładu do RPG-ów otrzymamy ukłony w stronę nurtu hack&slash, a że przeciętny Polak podczas minionego przełomu tysiącleci, o ile w ogóle miał dostęp do rozrywki cyfrowej, to raczej do pecetowej, niż konsolowej. Sprawi to, że osoba nie zainteresowana historią gier może się przy tym poczuć zagubiona miejscu.
Grze jako takiej brakuje zresztą jakiejkolwiek mechanicznej głębi. Nie, żeby miała mało mechanizmów - co chwilę wprowadza jakieś nowe zasady czy narzędzia. Niestety, większość gry spędzimy grindując strasznie nudne, identyczne spotkania losowe wypełnione naprzemiennym klikaniem Atak / Rzuć czar. Statystyki postaci są w większości bezużyteczne i nie mamy nad nimi żadnej kontroli. Najlepiej zobrazuje to wprowadzona mikrogra karciana. Ma nie najgorszy pomysł, ale poszczególne poziomy trudności różnią się jedynie tym, że nasz przeciwnik (tak, jeden na całą grę) używa coraz to bardziej przestatowanych, niezbalansowanych kart. A że nawet nie mamy opcji budować swojej talii (po prostu podstawowe karty są kiepskie, a im mamy więcej dobrych kart, tym mniejsza szansa, że te gorsze dobierzemy), oznacza to, że by wygrać mistrzostwo, wystarczy, że poszukamy podczas przygód równie OP kart i przy odrobinie szczęścia wygramy. Niezbyt to ciekawe i nie daje satysfakcji.
A zgodnie z tradycją kiepskich RPG, niezależnie od tego, co zrobimy podczas rozgrywki, nasze szanse na pokonanie głównego bossa nie zmienią się (z jednym, małym wyjątkiem w postaci dodatkowego serduszka), przez co całe to gromadzenie expa czy przedmiotów nic nam nie daje. Eh.
Największy problem miałem jednak z infantylną, nieznośną fabułą, która jakby robi sobie jaja z głupawych jRPG-ów, ale że żart polega na nudnym powtarzaniu ich błędów bez silenia się na coś nowego, nie otrzymujemy nic wartego uwagi. Zły koleś chce zniszczyć świat, to trzeba go powstrzymać, ale okazuje się być czymśtam, i dlatego się mści, to czas z nim walczyć i ma dwie formy i epicki monolog. Przy okazji wszystko to wypełnione jest odwołaniami do lubianych i cenionych gier, co jednak na rozgrywkę się nie przekłada. Po dwóch tygodniach nie pamiętam z tej gry niemal nic.
Żeby było gorzej, gra postanowiła swobodnie włączać w siebie "humor". Bardzo mało tu oryginalnych żartów (moim ulubionym była możliwość kupienia bezużytecznej stacji dysków, która sprawia, że nie trzeba czekać przez parę sekund, aż gra wczyta nową lokację przy poruszaniu się przez dzielnice miasteczka), a dużo leniwych odwołań. Coś w stylu "hej, a pamiętasz, że było takie coś w takim czymś? to teraz się śmiej". Zdecydowanie nie mój styl.
A skoro już obrzucam grę błotem, wspomnę, że muzyka jest chujowa. Utworów jest mało i ciągle się powtarzają / zapętlają, przez co bardzo szybko znika wszelka nostalgiczna sympatia.
Gra starczy na okolice pięciu godzin, wydłużanych przez niepotrzebne i nieciekawe znajdźki, które dają, hm, osiągnięcia na Steamie. Supcio.
W praktyce otrzymaliśmy nostalgiczną, silącą się na komizm wyprawę w niezgodne z rzeczywistością przedstawienie rozwoju gier wideo poprzez dekady, które w praktyce jest gorsze niż gry, jakim stara się złożyć hołd. A że produkcja ta w teorii była robiona dla osób takich, jak ja, z żalem stwierdzam, że jest to raczej stratą czasu. Już lepiej byłoby okroić ją z grindu i co słabszych etapów i zamknąć w trzech ciekawych godzinach - nawet, gdyby nie miała mieć prawdziwej fabuły.
Za tydzień zrecenzuję Evoland 2, lecz już teraz zaznaczę, że z tych dwóch gier jedynie po dwójkę warto sięgnąć.