Evoland 2 – gry wideo w przekroju - Aureus - 23 lutego 2017

Evoland 2 – gry wideo w przekroju

Aureus ocenia: Evoland 2: A Slight Case of Spacetime Continuum Disorder
75

Wspominałem ostatnio, że pierwszy Evoland to strata czasu i zmarnowanie potencjału. Z jakiegoś powodu Shiro Games zdobyło wystarczająco duży budżet, by stworzyć dla tej gry sequel, stanowiący na tę chwilę magnum opus tego studia. O ile jedynka mogła pochwalić się co najwyżej pomysłem, Evoland 2 jest zdecydowanie wart uwagi. Trzon rozgrywki jest znacznie ciekawszy, fabuła – choć kuleje – wykracza poza zbiór żartów i nawiązań, zaś miast nudnego grindu otrzymujemy ponad 20 godzin wciąż świeżej, urozmaicanej rozgrywki. A i muzyka jest lepsza, z czego taki Magi’s Theme wgniótł mnie w kanapę:

Podstawowy pomysł jest o wiele prostszy do wyjaśnienia i mniej meta, niż w przypadku poprzednika. Niezbyt rozgarnięta postać gracza pojawia się w banalnie jRPG-owej krainie fantasy, którą to przyjdzie mu uratować przed pradawnym złem. Zdobywa przy tym zdolność korzystania z prastarych struktur pozwalających mu (i jego towarzyszom) na podróż zarówno do przyszłości, jak i przeszłości. Każdy z odwiedzanych przez nas okresów ma swoją mroczną stronę, toteż, wbrew rozsądkowi i absurdalnie wielkiej odpowiedzialności, decydujemy się (czy też raczej: gra decyduje za nas) naprawić przebieg dziejów i uratować nieszczęsne legiony NPC-ów przed zagładą.

Operowanie podróżami w czasie jest tu udźwignięte wyjątkowo sprawnie, gdyż każda z epok zostaje zilustrowana wyjątkową dla siebie oprawą graficzną. „Przyszłość” przypomina gry z lat dwutysięcznych, przeszłość – gry ośmiobitowe lub nawet starsze, zaś teraźniejszość nawiązuje do klasyków konsolowych RPG-ów lat dziewięćdziesiątych. Bardzo łatwo skojarzyć, w której epoce się pojawiamy, co jest tym ważniejsze, że wiele zagadek, postaci niezależnych czy zadań wymaga licznych przeskoków między epokami. Każdy okres cechuje się też odmienną geografią, zestawem postaci niezależnych czy ważnych, globalnych wydarzeń, które łącznie składają się na obszerną, heroiczną fabułę. Możliwość obserwowania różnorodnych lokacji na przełomie dekad oraz zachodzących w ich obrębie zmian było dla mnie bardzo satysfakcjonujące i podkreślało wpływ naszych działań na świat gry (choć wyborów do podjęcia raczej nie mamy).

Nie wszystkie lokacje będą dostępne od początku gry. Wiele krain powstaje, zostaje zniszczonych lub odblokowanych w różnych epokach wraz z postępem fabuły.

Mniejszym entuzjazmem napawa sama historia. Pozbawiona choćby krztyny oryginalności, ogranicza się do banalnych schematów i jedynie czasem broni się przebłyskami pogłębiania stereotypowych osobowości członków naszej drużyny. Należy pochwalić twórców, że dostrzegli potrzebę stworzenia świata na tyle uroczego, by dbałość o jego dobrobyt wydała nam się warta wysiłku, istotna. Mimo to osoba mająca choćby małe doświadczenie w zakresie gier wideo zapewne poczuje, że scenarzysta przypominał bardziej konsekwentnego rzemieślnika, niż artystę z wizją i pasją.

Trzeba przy tym pamiętać, że wyborna opowieść w wypadku Evoland 2 byłaby raczej wisienką na torcie, niż jej główną atrakcją. Wysiłek deweloperów skupił się na oferowaniu graczom jak najbardziej urozmaiconych rozrywek i mechanizmów, nigdy nie ograniczając się do raz sprawdzonych rozwiązań czy zmuszając nas do nudnego nabijania leveli. O ile pierwszy Evoland wyraźnie skupiał się na nurcie konsolowych RPG oraz dynamicznych gier przygodowych pokroju Zeldy, sequel stanowi niejako przekrój przez większość klasycznych tytułów niekorzystających z pierwszoosobowej kamery.

Podstawowe inspiracje się nie zmieniły (choć marne nawiązanie do hack’n’slashy zastąpiono miodnym tactical RPG) i dalej znalazło się miejsce na niezbyt zbalansowaną kolekcjonerską grę karcianą, ale pojawiły się też etapy inspirowane Pongiem, platformówkami, Bombermanem, shoot ’em upami, beat ‘em upami, łamigłówkami niczym z testów badających IQ, Candy Crushem, Street Fighterem czy nawet Guitar Hero (…z jakiegoś powodu). Zazwyczaj są to krótkie przerywniki i minigry, lecz niektóre z nich składają się na rozbudowane etapy zabierające nawet godzinę lub dwie i mocno powiązane z fabuła czy estetyką gry.

Jedyny nurt, którego mi zabrakło, to któryś z tych skupionych na opowiedzeniu ciekawej i angażującej historii. Ale to już kwestia osobistych preferencji.

Weteran elektronicznej rozrywki znajdzie tu sporą dawkę nostalgii, zaś gracz niedzielny będzie mógł po niektóre z zaprezentowanych gatunków sięgnąć po raz pierwszy w życiu.

I tak, wszystkie te tryby można rozegrać przy użyciu tych samych klawiszy, nawet na padzie. Co prawda nie raz zmienia się układ kamery czy szczegóły odnośnie sterowania, mimo to łatwo możemy w kilka chwil zorientować się, czego twórcy od nas oczekują. Poziom oferowanych nam wyzwań płynnie się zmienia, a wiele trybów gry można w gruncie rzeczy zignorować. Często też przedstawia się nam jakiś tryb w wersji podstawowej, dopiero później proponując dobrowolne zagłębienie się w nieco trudniejsze misje. A jeżeli uznamy, że wolelibyśmy zmierzyć się z większym wyzwaniem, możemy też zmienić poziom trudności.

Najważniejsze, że gra dąży do świeżości i zasiadając do niej ciężko przewidzieć, co nas czeka. Gracz lubujący się w kompletowaniu wszelakich osiągnięć czy przedmiotów kolekcjonerskich może spędzić i z 5-10 godzin w dogodnym dla siebie rytmie pokonując dobrowolne wyzwania czy wracając do wcześniej eksplorowanych lokacji. Warto zresztą podkreślić, że choć fabuła brnie naprzód, do niemal każdej lokacji można od pewnego momentu powrócić, by nadrobić ewentualne znajdźki czy przeoczenia. Ba – od pewnego momentu czeka nas standardowy wątek „musisz zebrać kilka superważnych przedmiotów”, a kolejność, w jakiej się po nie wyprawimy, w pełni zależy od nas i naszego widzimisię. Jako, że różne typy rozgrywki pojawiają się w blasku reflektorów na krótko, pewne braki w zakresie „głębi” da się z łatwością wybaczyć.

O ile gameplay nie stanowi dużego problemu, niezmiernie męczył mnie wymuszony, suchy humor. Chwali się, że twórcy nie potraktowali swego produktu zbyt poważnie i zdecydowali się na lekki ton (grę z łatwością można polecić choćby i dzieciom), mimo to większość komizmu próbuje się osiągać z tatusiowych żartów i niezbyt imponujących nawiązań. Przykład: w grze można obejrzeć obraz na ścianie. Wedle opisu obraz ten przedstawia biegnącego, niebieskiego jeża. I oto cały żart. Albo można się w pewnych podziemiach natknąć na osobę wyglądającą jak Lara Croft. No przezabawne. Gra jest tymi bzdurami wypełniona po brzegi. Jeżeli uważasz to za obiecujące źródło uśmiechu, zapewne brzuszek pęknie ci z rozbawienia, lecz jeżeli oczekujesz lepszej puenty, niż „no bo to nawiązanie do czegoś, co znam!”, zapewne przyjdzie ci nie raz wzdychać z zażenowania.

Niektóre rozwiązania są nieco dziwne. Przykładowo, seria pojedynków z wikingami zostaje rozstrzygnięta przy pomocy gier z gatunku Match 3 (do których zalicza się chociażby "Candy Crush"). Zależnie od gustu, każdy inaczej utożsami fragmenty „nudniejsze” i „ciekawsze”.

Ostatecznie drugi Evoland, choć jest zaskakująco dużą grą, jest też raczej casualowy i niezbyt immersyjny. Nie będziemy szczególnie przejęci fabułą czy szukali poradników pokonywania kolejnych skrawków gry. Nie będziemy zaciskać zębów i pięści próbując do perfekcji doprowadzić nasz refleks czy powtarzać skomplikowane manewry po dziesiątki razy.

Najważniejszym sukcesem twórców było uwolnienie się od ograniczeń, które zadusiły poprzednią produkcję. Widać, że na pierwszym miejscu postanowiono lekką, dobrą zabawę. Siadając do gry i jej malowniczych krain możemy liczyć na spokojną, z dbałością przemyślaną i ciekawie urozmaicaną rozgrywkę. Pograć pół godzinki i wrócić do zabawy później. Nie jest to dużo, ale wielu twórcom nie udało się osiągnąć równie udanych wyników przy o wiele większym budżecie czy renomie w środowisku. Nie jest to obowiązkowa pozycja dla szukających przygód graczy, ale też nie strata czasu. Jeżeli oprawa retro i garść sentymentów nie są dla Ciebie problemem, a nawet uważasz je za atut, ośmieliłbym się polecić tę pozycję.

Aureus
23 lutego 2017 - 18:09