W błędnym kole z Watson i Hanksem. Recenzja filmu 'The Circle. Krąg' - MaciejWozniak - 22 maja 2017

W błędnym kole z Watson i Hanksem. Recenzja filmu "The Circle. Krąg"

Film z Tomem Hanksem i Emmą Watson to kolejny dowód na starą jak świat filmową prawdę – nawet najwybitniejsza obsada nie pomoże, kiedy kuleje scenariusz.

Młoda, sympatyczna i inteligentna dziewczyna Mae (Emma Watson) utknęła na nudnym biurokratycznym stanowisku. W domu też nie układa się idealnie – jej ojciec cierpi na stwardnienie rozsiane, a jego stan stale się pogarsza. Wszystko zmienia się, gdy bohaterka dostaje niezwykłą szansę od losu i dzięki swojej przyjaciółce Annie zaczyna pracę w The Circle – gigantycznej cyberkorporacji, przy której Facebook, Google i Apple to małe myszki. Firma zarządzana przez tryskającego pomysłami i charyzmą wizjonera (Tom Hanks) z jednej strony wygląda na oazę szczęśliwości i prawdziwe wybawienie dla ludzkości, ale za kolorową fasadą kryje się też mroczna strona…

Powyższy opis fabuły przywodzi na myśl takie klasyczne filmy jak „Wall Street” z Charlie Sheenem i Michaelem Douglasem, „Firmę” z Tomem Cruise’em i Gene’em Hackmanem, czy „Adwokata diabła” z Alem Pacino i Keanu Reevesem. Wszystkie tytuły realizują podobne założenie – oto młody i zdolny człowiek, czy to prawnik, bankowiec, czy przedstawiciel innej profesji, wykonuje niesamowity skok na drabinie zawodowego awansu i wdziera się na szczyty, z małego gupika przemieniając się w wielkiego rekina. Takim gupikiem był Sheen, gdy poznał Gordona Gekko, taki był Reeves, gdy wpadł w szatańskie sidła Pacino i taka też jest Watson dosłownie nazywana gupikiem przez swoich przełożonych i innych pracowników zaraz po przybyciu do wielkiej korporacji. Podobnie jak inni bohaterowie opowieści o ludziach wtłoczonych w brutalną machinę potężnej firmy tak i Mae szybko orientuje się, że The Circle ma w sobie coś z sekty i prywatnego królestwa, którym włada grany przez Hanksa Bailey, że wcale nie jest takie miłe, że wraz z karierą, przychodzą trudne wybory i niebezpieczeństwa, które na szwank mogą narazić szczęście jej rodziny, a nawet życie. Jednak w przeciwieństwie do innych wspomnianych tu postaci z analogicznych opowieści historia Mae jest szyta grubymi nićmi, nieprzekonująca, pełna fabularnych dziur, a często zwyczajnie nudna i męcząca.

Reżyser James Ponsoldt w swoim filmie, którego jest też współscenarzystą, wyraźnie stawia sobie za cel krytykę medialnej korporacji jako takiej, jej wszechwładzy i grozy jaka kryje się za masowym podążaniem za internetowymi trendami. Tym samym powinniśmy łatwo identyfikować się z bohaterką graną przez Watson i wraz z nią zachłysnąć się tak możliwościami i rozmachem The Circle, jak i uwierzyć naszemu guru Baileyowi, by potem zgodnie z naturalnym tokiem fabuły doznać olśnienia i zobaczyć, że za przebraniem babci skrywał się zły wilk. Niestety wszystko tu zawodzi od samego początku. Mae jako postać jest pozbawiona osobowości, zupełnie nijaka, a tym samym niespecjalnie nas obchodzą jej losy i problemy, nawet jeżeli twórcy wykorzystują takie emocjonalne chwyty, jak ciężka choroba ojca, by wywołać w nas współczucie. Mae ma się prezentować jak jedna z nas – młodych ludzi marzących o lepszym życiu, odkrywających potęgę technologii, jednak bardziej przypomina pacynkę pozbawioną duszy przesuwaną przez twórców z kąta w kąt, by topornie posuwać do przodu fabułę. Emma Watson na pewno tym filmem nie objawia swojego domniemanego talentu, aczkolwiek trudno zwalać tylko na nią winę za to, jak nudna jest postać jej bohaterki. Trudno wykrzesać jakikolwiek ogień, gdy w koło panuje próżnia.

Podobny problem dotyczy świata przedstawionego, który powinien nas przynajmniej z początku zafascynować, zapierać dech swoim rozmachem. Skoro bohaterka jest wniebowzięta możliwością pracy w The Circle, chyba powinniśmy czuć to samo i marzyć o angażu w firmie, tak jak marzyliśmy o zatrudnieniu przez Leonardo DiCaprio w „Wilku z Wall Street”. Jednak główne epitety jakie będą nam się cisnęły na usta przy kontakcie z korporacją Bailey’a to „dziwna”, „nierealna” i „nieciekawa”. Filmowa firma ma być hybrydą Google, Apple i Facebooka, toteż wizja jej szefów powinna porywać, ale zamiast tego powoduje tylko ciarki, tudzież uczucie zakłopotania w zetknięciu z pomysłami, które nawet w filmowym świecie brzmią niedorzecznie. Zmuszenie wszystkich obywateli USA do założenia konta w portalu internetowym, czy gwałcące prywatność i jakiekolwiek przepisy kamery The Circle wtykane gdzie popadnie, to tylko przykłady z wierzchu sterty nieumotywowanych koncepcji. Widać, że Ponsoldt chce nas przestrzec przed oddaniem prywatności w ręce władców Internetu w rodzaju Marka Zuckerberga, czy Larry’ego Page’a, ale sposób w jaki to robi, wygląda groteskowo. The Circle jako korporacja od pierwszych chwil jawnie przypomina sektę, a rozmach jej działań do takiego stopnia przekracza granicę logiki, że trudno ją brać na poważnie. Zamiast zachwycać, śmieszy, zamiast przerażać, irytuje.

Podobnie jak jej wódz, który w interpretacji Toma Hanksa wygląda jak nieudolna parodia Steve’a Jobsa. Podobnie jak John Boyega, który w filmie funkcjonuje tak, jakby był tu przypadkiem i czekał na rozpoczęcie zdjęć do nowych „Gwiezdnych Wojen”. Podobnie jak Annie, przyjaciółka Mae grana przez Karen Gillan, która nagle w połowie fabuły przechodzi niczym niesygnalizowaną i przez to niewiarygodną przemianę. Podobnie zresztą jak sama Mae, która podejmuje decyzje i zmienia postawy nie jak żywy człowiek, ale kukiełka pociągana za sznurki przez nieudolnych animatorów. Jej wsiąknięcie w The Circle nie przychodzi naturalnie, jej rozterki podobnie wyglądają na wymuszone. Co więcej, trudno nie zachodzić w głowę, co właściwie sprawiło, że to właśnie Mae zyskała tak wielkie zaufanie swoich szefów i zanotowała zawodowy skok, skoro nie prezentuje żadnych szczególnych umiejętności. Podobnie niezrozumiałe będzie dla nas to, czemu bohater Boyegi, który, jak zostajemy poinformowani, był ważną postacią w firmie, a obecnie ma do niej nader sceptyczne podejście, może sobie ot tak chadzać po terenie korporacji i ma dostęp nawet do miejsc, które powinny być pilnie strzeżone. Pytań tego typu widz zada sobie w czasie seansu bez liku. Nic i nikt w tym filmie nie wygląda prawdziwie, włącznie z finałem, który miał być zaskakujący i mądry, a wyszedł przewidywalny, pozbawiony sensu i płytki, jak cała ta historia.

Oczywiście znajdą się pewnie obrońcy tego tytułu twierdzący, że „tak miało być”, że „to miało tak wyglądać”. Nie, nie miało. Filmowa opowieść ma być wiarygodna, ma być ciekawa i przekazywać takie czy inne przesłanie poprzez zakreślenie sensownej fabuły i bohaterów, za którymi chce się podążać. Niestety od bohaterów Watson, Hanksa i innych chce się uciec jak najdalej, na bajkową firmę chciałoby się machnąć ręką, a nieodżałowanemu Billowi Paxtonowi grającemu ojca Mae chciałoby się złożyć wyrazy współczucia, że akurat rola w tym filmie była jego ostatnią. Niestety, „The Circle” to tylko i wyłącznie błędne koło nudy i fałszu – nic więcej. 

MaciejWozniak
22 maja 2017 - 09:57