Daremny trud. Recenzja albumu Linkin Park - One More Light - fsm - 22 maja 2017

Daremny trud. Recenzja albumu Linkin Park - One More Light

Tak się składa, że o nowej muzyce Linkin Park pisałem za każdym razem, od początku istnienia Gameplaya. Tradycję wypada kontynuować, skoro właśnie pojawił się nowy album chłopaków. One More Light od początku było zapowiadane jako coś innego, bardziej osobistego, jako kolejny muzyczny eksperyment w karierze zespołu. Wielu z Was pewnie słyszało pierwszy singiel - Heavy. Wielu z Was na pewno wydało werdykt po jego usłyszeniu. Wielu z Was na pewno od razu wiedziało, co o tym myśleć, ale ja postanowiłem sprawdzić, czy aby na pewno OML jest takie, jakie jest...

Nie będę tracił Waszego czasu na usprawiedliwianie tego, czym jest Linkin Park. Zespół istnieje na muzycznej scenie od ponad 17 lat, mają rzeszę fanów i są świetni w tym co robią - w nagrywaniu krótkich, chwytliwych, melodyjnych numerów na dwóch wokalistów, dwie gitary, bas, perkusję i pana od sampli. Lubię ich, są sympatyczni, fajnie opowiadają o swojej pracy w studiu nagraniowym i większość ich muzycznego portfolio mi odpowiada. Aż do teraz.

One More Light to owoc 18 miesięcy pisania, wymyślania, kombinowania i współpracy z ludźmi odpowiedzialnymi m.in. za sukces Justina Biebera. Tak jest! I to właśnie słychać. Linkin Park zawsze był zespołem popowym w takim rozumieniu, że nagrywali utwory łatwo przyswajalne i popularne. Wielokrotnie rezygnowali z gitar i żywej perkusji, by pokazać coś innego - udało się to w przypadku Breaking the Habit, większości albumu A Thousand Suns (When They Come For Me to prawdopodobnie najlepszy utwór w ich dyskografii) czy kilku solidnych numerów na Living Things. Dlaczego więc teraz dostaliśmy to? To coś, co według wszystkich wypowiedzi muzyków jest rezultatem wielkiego zaangażowania, walki z problemami osobistymi i chęci przesunięcia granic tego, czym jest Linkin Park? Wielka szkoda, że najwyraźniej granica teraz leży w okolicach top 20 radia Eska albo RMF Maxx.

One More Light to 10 utworów składających się na najkrótszy album w karierze zespołu. Przed premierą oficjalnie wypuszczono 4 piosenki, z których - w moim odczuciu - tylko jedna się jako-tako broni. Jest to śpiewany przez Mike'a Shinodę utwór Invisible. Ma ładny tekst skierowany do jego dzieci i fajny, elektroniczny podkład, a na dodatek intro jest mocno inspirowane Down in the Park Gary'ego Numana. Heavy nie podobało mi się od samego początku, wojowniczy tytuł Battle Symphony okazał się być nudnym bum cyk o podnoszeniu się po porażce, zaś rapowany Good Goodbye zyskałby dużo, gdyby był zagrany "naprawdę" i gdyby rapował go tylko Shinoda.

Zostało jeszcze 6 utworów - otwierający album Nobody Can Save Me byłby typowym dla LP numerem, gdyby tylko był żywszy, bardziej organiczny, tymczasem brzmi jak podstawa dla czegoś lepszego (i na dodatek rytm jest bardzo podobny do tego w Battle Symphony). Talking to Myself to najbardziej rockowa kompozycja na płycie, która wyróżnia się największą ilością normalnego grania, ale gdyby znalazła się na jakimkolwiek innym albumie grupy, to by przepadła. Sorry For Now, drugi numer Shinody napisany dla dzieci, ma ładny refren i tyle. Halfway Right jest tak bezpłciowe, że nie potrafię o nim nic napisać, zaś kończące całość Sharp Edges brzmi jak folkowa pomyłka, która nie do końca pasuje do popowego stylu całej płyty. Utwór tytułowy z kolei to coś, po czym połowa fanów podobno płakała. Napisany po utracie bliskiej osoby One More Light ma wzruszający tekst, ale - o dziwo - trochę brakuje mu uczucia. No i wielka szkoda, że panowie nie wykorzystali tego numeru, by stworzyć własną wersję Hurt. Wszystko możecie sprawdzić sami, bo LP udostępniło cały album na YT.

Całe 35 minut nowego Linkin Park to taki typ muzyki, którego bym nie posłuchał, gdyby nagrał go ktoś typu Ed Sheeran czy Ariana Grande. A tak to brzmi - pop gorszego sortu. Musiałem więc sprawdzić, z czym to się je, a wniosek jest następujący - 3, może 4 numery byłyby bardzo przyzwoite, gdyby to całe granie na instrumentach w studiu nie zostało przywalone toną słabych, syntetycznych warstw. Wszystko to brzmi zbyt podobnie i nijako. Dałem szansę OML, ale szansa została stracona. Sorry for now, chłopaki, do tego albumu już nie wrócę, usłyszymy się znowu za kilka lat. A Wy, jeśli chcecie lepszego popu od Linkin Park, to rzućcie uchem w kierunku It Goes Through z soundtracku do filmu Mall. Niby równie plastikowe, ale jednak lepsze.

fsm
22 maja 2017 - 12:29