Silmarillion na srebrnym ekranie – czy to się kiedykolwiek stanie? - Draug - 9 sierpnia 2017

Silmarillion na srebrnym ekranie – czy to się kiedykolwiek stanie?

Pozwolę sobie zacząć od kontrowersyjnej opinii – trylogia na kanwie Hobbita wcale nie była ani katastrofalna, ani w ogóle bardzo zła, zarówno z punktu widzenia filmów samych w sobie, jak i adaptacji książki (książeczki?) Tolkiena. Owszem, nie były to również produkcje zbyt dobre, ale miały garść atutów, dzięki którym mogły się podobać. Po co o tym mówić kilka lat po debiucie Bitwy Pięciu Armii? Bo sądzę, że osób podobnego zdania jest więcej – osób, które, tak jak ja, chętnie zobaczyłyby jeszcze trochę Śródziemia na ekranach kin. Materiału źródłowego nie brakuje – nietknięte przez filmowców wciąż pozostają niezliczone opowieści zebrane w Silmarillionie. Jednak czy branża filmowa (czyt. Warner Bros.) faktycznie może – i chce – zabrać widzów na jeszcze jedną podróż po Tolkienowskich krainach? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie.

Władca Ekranizacji: Dwie Firmy

Na początek wyjaśnię może w telegraficznym skrócie, czym w ogóle jest Silmarillion – dla osób, których znajomość „tolkienistyki” kończy się na Hobbicie i Władcy Pierścieni. To trzecia w kolejności książka osadzona w Śródziemiu, wydana już po śmierci J.R.R. Tolkiena, choć złożona z tekstów jego autorstwa. Tak, liczba mnoga w poprzednim tekście nie jest błędem. Silmarillion stanowi nie tyle powieść, co raczej zbiór podań i opowiadań, które układają się w spójne (w miarę…) przedstawienie historii Śródziemia – od zarania dziejów tego świata, z naciskiem na tzw. Dawne Dni, czyli Pierwszą Erę. W gruncie rzeczy jest to dość trudna lektura, której bliżej do Mitologii Jana Parandowskiego niż jakiejkolwiek powieści fantasy – i jako taka ma status pozycji absolutnie kultowej w annałach fantastyki.

Więc jakie są szanse na przeniesienie tego dzieła na srebrny ekran? Co tu dużo mówić – nie są duże. Warner Bros. dysponuje prawami do adaptacji Hobbita i Władcy Pierścieni – ale na tym koniec, wytwórnia nie może wykraczać poza obszar tych dwóch dzieł. Z tego powodu chociażby w filmie Hobbit: Niezwykła podróż Gandalf „nie pamięta” imion dwóch Błękitnych Czarodziejów, którzy zostali wspomniani w trylogii, ale których Tolkien bliżej przedstawił dopiero w Silmarillionie właśnie. O prawa do ekranizacji tej ostatniej książki WB musiałoby się dodatkowo ubiegać. A dopóki za sterami firmy Tolkien Estate, która rozporządza spuścizną po Johnie Ronaldzie Reuelu, zasiada syn owego, Christopher, szanse na zawarcie takiego kontraktu są raczej nikłe.

W 2012 roku Śródziemie wystąpiło w grze MOBA zatytułowanej Guardians of Middle-earth (na screenie), zaś rok wcześniej zostało użyte w brutalnym RPG akcji Władca Pierścieni: Wojna na Północy. Ciekawe, która z tych pozycji bardziej oburzyła Christophera Tolkiena?

Taka sytuacja wynika z faktu, że Christopher Tolkien jest bardzo cięty na Warner Bros. za to, co wytwórnia wyczynia z dorobkiem jego ojca. Oczywiście dotyczy to przede wszystkim dokonań Petera Jacksona, który podpadł już Władcą Pierścieni. Christopher załamywał ręce nad przeistoczeniem poważnej, pełnej piękna powieści w – jak to określił – „film akcji skierowany do młodzieży”. No cóż, druga trylogia obrazów na bazie Hobbita raczej nie ociepliła wizerunku Jacksona w oczach Tolkiena juniora…

Zresztą filmy same w sobie nie są najgorszą rzeczą, jaką popełniło Warner Bros. z punktu widzenia dziedzica wielkiego pisarza. Czara goryczy przelała się już w 2012 roku – czyli mniej więcej w czasie, gdy Hobbit: Niezwykła podróż dopiero wchodził na ekrany kin – kiedy to Tolkien Estate pozwało wytwórnię do sądu (wraz z dwiema innymi firmami: New Line Cinema i Saul Zaentz Co.). Powód? Eksploatowanie marki aż do przesady. Za łączenie Śródziemia z niegodziwymi grami wideo (!) i automatami hazardowymi zażądano odszkodowania w wysokości ok. 80 milionów dolarów.

I paradoksalnie to właśnie po tym procesie – ciągnącym się przez kilka lat, aż do tego roku – pojawiło się światełko w tunelu. Zakończeniu sporu towarzyszyło bowiem oświadczenie, w którym rzecznik Warner Bros. oznajmił, że: „Obie strony są zadowolone, że udało im się rozwiązać problem w przyjaźni, i są otwarte na dalszą współpracę w przyszłości”. Czy ma to oznaczać, że ekranizacja Silmarillionu jednak nie jest wykluczona? Czy może chodzi tylko o podtrzymanie dotychczasowego stanu rzeczy? Na razie nie możemy mieć pewności – ale sprawa powinna wyjaśnić się względnie niedługo.

Nadchodząca gra Śródziemie: Cień wojny raczej też nie przekona Tolkien Estate, że Warner Bros. potrafi należycie obchodzić się z dorobkiem J.R.R. Tolkiena…

Silmarillion: Pustkowie Feanora

Abstrahując od tego, czy są jakiekolwiek szanse na to, że Silmarillion na srebrnym ekranie faktycznie się stanie, wypada podejść do omawianego zagadnienia od jeszcze jednej strony. Rozważmy, czy ta książka faktycznie nadaje się do zekranizowania. Szczerze mówiąc, mam co do tego pewne wątpliwości.

Można się spierać, czy trylogia Hobbita była dobra, ale jedno nie ulega wątpliwości – te filmy zarobiły krocie (łącznie ponad trzy miliardy dolarów na całym świecie). Dlaczego widzowie tak tłumnie zwalili się do kin? Bo szli na film odwołujący się bezpośrednio do wielkiego Władcy Pierścieni – te same magiczne miejsca, ci sami lubiani bohaterowie (przynajmniej po części). Nawet osnowa fabularna pozostała mniej więcej ta sama, skoro wyprawę Bilba i krasnoludów do Samotnej Góry osadzono na tle przygotowań do nadchodzącej Wojny o Pierścień. Silmarillion nie miałby tego wszystkiego.

Wydarzenia osadzone wiele tysięcy lat wstecz, całkiem inne miejsce akcji (Beleriand – dziś zatopiona kraina na zachodzie Śródziemia), no i zupełnie odmienna paleta bohaterów – to wszystko, ten brak pola do popisu w odwoływaniu się do rzeczy znanych i lubianych przez konsumentów, to są bardzo poważne minusy z punktu widzenia działu marketingu. Niby postacie takie jak Gandalf, Galadriela, Saruman czy Sauron kroczyły już pośród żywych w Dawnych Dniach, ale próba wyznaczenia im jakiejkolwiek roli w fabule (nie licząc ostatniego z wymienionych) byłaby kompletnie pozbawiona sensu, bo Tolkien o tych personach w Silmarillionie niemal w ogóle nie wspomina. To teatr zupełnie innych aktorów.

Pozew z 2012 roku nie jest pierwszym, który Tolkien Estate skierowało przeciwko Warner Bros. W 2008 roku firma dochodziła się 7,5% tantiem od zysków z adaptacji, które miano wypłacać J.R.R. Tolkienowi według pierwotnego kontraktu z 1969 roku. W tym przypadku też skończyło się ugodą poza sądem.

Zresztą na tym problemy z Silmarillionem się nie kończą. Jeszcze więcej wątpliwości wzbudza sama struktura książki. Opisywane w niej wydarzenia bowiem nie tylko toczą się tysiące lat przed Władcą Pierścieni, ale i na tysiące lat są rozciągnięte. Akcja skacze od jednej wiekopomnej chwili do drugiej – od stworzenia świata przez Iluvatara i Ainurów do przebudzenia elfów nad jeziorem Cuivienen, od przybycia Finwego i jego rodu do Amanu po stworzenie Silmarili itd. – a przez scenę przewijają się dziesiątki postaci, wśród których łatwo jest kompletnie się pogubić. Wystarcza chwila nieuwagi, by poplątały się imiona bohaterów czy nazwy geograficzne, zwłaszcza gdy jedna osoba/miejsce funkcjonuje pod kilkoma mianami czy przydomkami, zależnie od tego, jaki lud i w jakim języku o nich wspomina, etc.

Ktoś powie: no to w takim razie zamiast filmu niech zrobią serial, nic prostszego! W teorii jest to optymalne rozwiązanie. W teorii. Innym problemem z Silmarillionem jest niejednolite tempo narracji. Pięćset lat życia świeżo przebudzonych elfów nad wspomnianym jeziorem Cuivienen mija w kilku akapitach, a z wielką wędrówką różnych szczepów Eldarów (bo i pod takim mianem występują elfowie) ku Amanowi, która trwała długie lata, Tolkien rozprawia się w dwie czy trzy strony. Tymczasem zamykające się w nieporównanie krótszym czasie losy nieszczęsnego Turina, syna Hurina, to materiał na dziesiątki stron dość drobiazgowo rozpisanych przygód, podobnie jak, dajmy na to, słynna historia wielkiej miłości Berena i Luthien.

Bardziej ortodoksyjni miłośnicy Tolkiena zadaliby sobie pytanie nie tylko na temat tego, co wybrać z Silmarillionu i w jakiej formie to podać, ale również której wersji tekstów składających się na tę książkę się trzymać…

Filmowcy mieliby więc twardy orzech do zgryzienia, próbując nakręcić poszczególne historie. Co zrobić z tymi rozbieżnościami? Potraktować każdą opowieść równo, a tam, gdzie brakuje materiału źródłowego, po prostu wypełnić luki własnymi pomysłami? Nawet gdyby te ostatnie były dobre, po trylogii Hobbita odbiorcy nie spojrzą łaskawym okiem na takie zabiegi. To może poświęcić każdej opowieści jeden odcinek, a co bardziej rozbudowane rozdziały Silmarillionu po prostu obciąć? Cóż, Powrót króla w podstawowej wersji (nie reżyserskiej) dowiódł, że i to nie jest najlepszy pomysł.

Więc może jednak nie ekranizacja całego Silmarillionu za jednym zamachem – czy to w formie serialu, czy kolejnej kinowej trylogii – a pojedyncze filmy skupiające się na poszczególnych epizodach z Dawnych Dni? Coś z grubsza analogicznego do spin-offów z serii Gwiezdne wojny: Historie. W ten sposób i widzom byłoby łatwiej odnaleźć się w mnogości motywów zawartych w książce, i wytwórnia miałaby ułatwione zadanie kreowania nowych trendów – a zwłaszcza idoli – które pokochałaby kultura masowa… Plus materiału źródłowego racjonowanego w taki sposób wystarczyłoby na dłużej, dzięki czemu można byłoby wycisnąć z niego więcej mamony. Wilk syty i owca cała?

…bowiem J.R.R. Tolkien miał w notatkach wiele wariacji na temat tych samych opowieści. Christopher „oficjalnym” Silmarillionem tylko przedstawił jeden z możliwych doborów tekstów – i niektórzy tolkieniści" mają na tyle duże zastrzeżenia wobec podjętych przezeń decyzji, że postanowili opracować własny, lepszy Silmarillion.

Władca Silmarili: Drużyna Silmarila

Więc jak, są szanse na adaptację Silmarillionu czy nie bardzo? Warner Bros. na pewno chciałby ugryźć ten temat – w Trzeciej Erze czy nie, Śródziemie wciąż jest żyłą złota, za którą filmowcy z niejednej wytwórni sprzedaliby własne matki. Być może na obecnym etapie starania WB rozbijają się o mur w postaci nieprzejednanego Christophera Tolkiena… tylko że Christopher Tolkien ma już prawie 93 lata. Nie chciałbym podsuwać Wam tutaj jakiejś nieczułej myśli – jednak sami rozumiecie, że prędzej czy później ktoś inny przejmie jego obowiązki. No, chyba że następca Christophera okaże się równie zażarty i odporny na podtykanie pod nos grubych plików dolarów.

A czy ekranizacja Silmarillionu w ogóle powinna powstać? Cóż, na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam, kierując się własnym sercem. Prywatnie nie mam nic przeciwko temu. Nie podzielam zdania Tolkiena juniora, jakoby Władca Pierścieni był bezmózgim „akcyjniakiem”, odzierającym książkę z jej dostojeństwa. Wręcz przeciwnie. Przy Hobbicie byłbym w stanie się zgodzić z takim stwierdzeniem – choć i ta druga trylogia miała arcyklimatyczne momenty, pokazujące, że Peter Jackson jednak w głębi duszy rozumie i umie oddać piękno dorobku Johna Ronalda Reuela. Dlatego na Silmarillion w jego wykonaniu (lub czyimkolwiek innym) poszedłbym do kina. Bez wielkich oczekiwań, mimo wszystko pomny na wszystkie wtopy poprzednich trzech filmów – ale poszedłbym. A Wy?

Draug
9 sierpnia 2017 - 10:55