Steven Spielberg ostatnio trochę się rozdwoił, robiąc na przemian poważne filmy o amerykańskiej historii i przepełnione komputerowymi aktorami produkcje dla młodszych odbiorców. Ready Player One to ten drugi wariant i choć była szansa zrobienia z tego współczesnego The Goonies dla dwóch pokoleń widzów, końcowy efekt przypomina raczej trójwymiarowy plakat, który miał jedynie pomieścić jak największą ilość symboli popkultury. Trochę obok tego wszystkiego, bez żadnego znaczącego kontekstu jest jeszcze pokazanie najgorszych cech współczesnych gier wideo.
Większość scen dzieje się tu bowiem w wirtualnej rzeczywistości OASIS, gdzie wcielając się w swojego awatara każdy może być kim chce i robić lub grać w co chce. Głównym celem jest jednak znalezienie mitycznego, dobrze ukrytego przez twórcę OASIS easter egga, czyli przedmiotu, który zapewni zwycięzcy ogromne bogactwo w świecie rzeczywistym i całkowitą kontrolę nad OASIS. Stawka jest na tyle wysoka, że w poszukiwaniach bierze udział nie przebierająca w środkach korporacja IOI wykorzystując, a nawet zniewalając ludzi do nieustannego grindu, farmienia oraz szukania wskazówek. Obok niej są jednak i zwykli gracze - samotni lub w klanach. Jedni pragną tylko wyrwać się ze slamsów jak główny bohater Parzival, inni jak Art3mis walczą z IOI i jej planami monetyzacji OASIS.
Rozgrywająca się w niedalekiej przyszłości historia dość dobrze nawiązuje do już istniejących, znanych mechanik wirtualnego świata i świetnie punktuje wszelkie “bolączki” gier sieciowych oraz nasze złe nawyki. Scenarzyści nie bali się też używania slangu graczy i co chwila słyszymy o ekspieniu, dropach, deathmatchach, modach czy klanach. Komputerowa rzeczywistość w Player One pochłania już ludzi bez reszty - grają w niej wszyscy i wszędzie. Niektórzy zadłużają swoje domy, by kupować śmieciowe skórki dla swoich awatarów, robią wszystko, by nie stracić wirtualnej waluty, ufają bezgranicznie obcym podając swoje prawdziwe dane czy trzymają hasła w widocznym miejscu, a korporacje myślą tylko, jak maksymalnie zasłonić ekran użytkownika reklamami, by zachował jeszcze minium orientacji we właściwej treści.
Co z tego jednak, że Player One odkrywa te wszystkie patologie, skoro robi to jedynie w formie drobnej wspominki, trudnej do wychwycenia dla kogoś, kto nie zna tego z własnych doświadczeń. Ogólnie cała ta bardzo ciekawa i realistyczna wizja świata niedalekiej przyszłości jest za słabo nakreślona i pełna niedopowiedzeń. Dostajemy jedynie parosekundowe migawki z “reala” wśród zbyt natrętnych scen ciągłej akcji z “wirtuala”. Filmowi ewidentnie brakuje jakieś większej głębi i lepszej narracji, która w książce* potrafi wprowadzić nas w świat fabuły już w pierwszych stronach. Spielberg jakby za bardzo chciał stworzyć dzieło, które byłoby fajne i zrozumiałe również dla 8-10 latków, choć materiał źródłowy skierowany był raczej dla odrobinę starszych odbiorców.
*Ready Player One to ekranizacja bestsellerowej powieści Ernesta Cline’a o tym samym tytule, która zdobyła trochę cieplejsze recenzje niż film Spielberga. Znając treść książki nie tylko lepiej zrozumiemy realia tamtego świata, ale i odkryjemy sporo zmian odnośnie kluczowych fragmentów wykorzystujących motywy z kultowych dzieł.
Przykładowo w książce jeden ze światów wirtualnego OASIS oparty jest na uniwersum filmu Blade Runner. Spielberg nie mógł tego wykorzystać przez fakt powstającego wtedy Blade Runnera 2049. W kinowym Player One nie znajdziemy też kluczowych scen nawiązujących do Gier wojennych z Matthew Broderickiem, Pac-Mana czy równie słynnej gry Zork.
Sam reżyser przyznał, że tylko dwa filmy w jego karierze były trudniejsze do zrobienia od Player One (Szczęki, Szeregowiec Ryan) i miał na myśli właśnie trudne do pogodzenia sceny dziejące się w “realu” z tymi wirtualnymi w grze komputerowej. OASIS za bardzo dominuje i zwykle wygląda dość przeciętnie, bo przez większość czasu Player One jest papką zbyt dynamicznie zmontowanych komputerowych efektów specjalnych, które po kolejnych Marvelach i Transformersach są już tak przedawkowane, że nie robią żadnego wrażenia - i to nawet w IMAX 3d. Nie ma tu nic z gustownej elegenacji Tronu: Dziedzictwa. Z wyjątkiem dosłownie kilku scen, oprawa wizualna przypomina CGI lane hurtowo z wiadra. Ilość komputerowych postaci nie mieści się w kadrze, a w szybkość akcji nie połapałby się sam Flash Gordon.
Szkoda, bo potencjał był, co widać choćby w ciągu tych niewielu minut, gdy swoją szansę dostają drugoplanowi młodzi aktorzy w swoim prawdziwym ciele. Kolorowa banda indywidualności klanu High Five, a zwłaszcza Lena Waithe jako Aech i młodziutki Philip Zhao jako Sho są jak współcześni The Goonies. Przyćmiewają nie tylko główne role średnio wyrazistych Tye’a Sheridana (Perzival) i Olivii Cooke (Art3mis), ale i Simona Pegga czy Marka Rylance’a - ci weterani po prostu nie mieli czasu ani miejsca, by zaistnieć.
Dominujące przez większość część filmu awatary są puste i pozbawione osobowości. Nie mają w sobie nic z magii bohaterów Shreka. Są dokładnie tym, czym są zwykle nasze postacie w grach sieciowych - kupką pikseli do aplikowania im kolorowych skórek. Zamiast zrobić z tego jakąś celową aluzję lub naprawdę przyłożyć się do części wirtualnej, wydaje się, że postawiono tylko na sceny akcji z rozmachem, pozostawiając komputerowych bohaterów na poziomie trzecioligowych animacji dla przedszkolaków.
Jedno co w Player One wyszło świetnie, to ilość easter eggów, czyli jakby nie było motywu przewodniego fabuły. I nie chodzi tu o ilość na całą produkcję, a na minutę! Jeśli ktoś zobaczy film w kinie, na bank sięgnie później po cyfrową kopię, by wciskając co chwilę pauzę sprawdzać czego symbol lub motyw pojawił się akurat w tej sekundzie na ekranie. Kilkaset easter eggów przybiera tu wszelkie formy: od ogromnych, istotnych dla fabuły lokacji, po charakterystyczny, trwający raptem sekundę dźwięk ze ścieżki dźwiękowej znanego cyklu. Spielberg z różnych powodów pozmieniał tu główne motywy książkowego oryginału, ale dzięki temu zawarł nawiązania, które będą ochoczo wyłapywać zarówno rodzice, jak i ich dzieci.
Steven Spielberg poświęcił kilka ostatnich lat na zbieraniu potrzebnych zgód i praw autorskich, by umieścić w filmie wybrane przez siebie nawiązania.Choć trwało to tyle czasu, a Player One aż kipi od easter eggów, Spielberg wspomina, że i tak to “jedynie” 80% tego, co chciał pokazać. Przy reszcie przeszkodą okazały się przeróżne niuanse prawne.
Wzmianki o czymkolwiek byłyby tu karygodnym spoilerem, bo samodzielne wyłapywanie wszystkich “jajek” to chyba największa frajda jaką ma się z tego filmu. Na zachętę zdradzę tylko, że coś dla siebie znajdą tu znawcy klasycznych gier na Atari oraz kinowych przebojów lat 80. i horrorów. Tu i ówdzie pojawia się coś z Mortal Kombat, Minecrafta, jest Stalowy gigant czy Master Chief z HALO. Niezależnie od tego, jaką dekadę popkultury znamy, czy wolimy komiksy, filmy, gry czy seriale - na pewno znajdziemy coś dla siebie. To prawdziwy geekowy raj, okraszony jeszcze muzycznymi przebojami z lat 80. John Williams wybrał akurat powstający równocześnie inny film Spielberga - The Post - i chyba wyszło to Player One na dobre.
I tak chyba można najlepiej podsumować Player One: geekowa uczta, w której co chwilę serwowany jest jakiś easter egg, teledyskowy hołd popkulturze ostatnich czterech dekad, w którym fabuła i bohaterowie zostali głęboko zakopani pod warstwą oklepanych efektów specjalnych z komputera. To średni film, ale można się na nim naprawdę dobrze bawić - jeśli tylko czujemy sentyment do dawnych hitów, jeśli nie jesteśmy na bakier z popkulturą, jeśli drzemie w nas komputerowy gracz - player one.