Do kina na Niezniszczalnych udałem się z przeświadczeniem, iż poziom rozrywki oraz epy (musiałem!) w pełni mnie zaspokoi. Rzadko zdarza się, aby w trakcie creditsów końcowych przewijały się naraz takie nazwiska jak Stallone, Statham, Lundgren, Li, Willis czy Rourke. Zebrana przez Sly'a paczka posłużyła mu do nakręcenia kina akcji w wydaniu totalnym. Z luzem, dowcipem, juchą, bluzgami i setkami wybuchów.
Fabuła Niezniszczalnych to jedynie pretekst do zaprezentowania publiczności starych lisów wielkiego ekranu. Ot, oddział najemników wyrusza na jakąś południowoamerykańską wyspę, aby zgładzić pewnego generała. Czy taki opis wam wystarczy? Musi, bo każde kolejne zdanie mogłoby zdradzić kilka niespodzianek. Fakt, tymi "siurprizami" są nakręcone na chwałę i styl lat 80. sceny kaskadersko-pirotechniczne, ale cholernie warto przejść się do kina właśnie dla nich. Zero taniego efekciarstwa. Ogień to ogień, woda to woda, a pocisk to pocisk. Równie lajtowo Sly poprowadził dialogi. Dowcip goni dowcip (szydera z Jeta Li jest miejscami niesamowita), nie brakuje również soczystych one-linerów w wykonaniu Erica Robertsa, który wreszcie zawitał do wysokobudżetowej produkcji, na dodatek w miarę jajcarskiej roli. Alleluja.
No i co ja wam mam napisać? Że mi się podobało? Podobało się. Co prawda, Sly mógł wycisnąć z poszczególnych aktorów nieco większe soki, ale i tak jest dobrze. Niezniszczalni to dowód na to, że widzowie wciąż potrzebują Stallone'a i jego kumpli. Dlatego już zapowiedziano sequel, który ma być jeszcze szybszy i krwawszy. No i Gubernator Kalifornii, który tu pojawia się symbolicznie, ma mieć coś więcej do powiedzenia.
Co się podobało:
- generalnie wszystko
Co dało ciała:
- zabrakło może paru cięższych kawałków na OST
- Willis pojawia się tylko na chwilę (Arnolda nie liczę)
OCENA: 7,5/10