Mroczne Przeznaczenie to z pozoru kino akcji w sam raz na jesienny wieczór. Jest w nim dużo strzelania w klimacie science fiction, są pościgi, jest nawet trochę krwi i przesłania dla politycznych przeciwników Donalda Trumpa. Problem w tym, że film ten nosi przedrostek “Terminator” i sam lansowany jest na realną kontynuację 2 genialnych odsłon, które zmieniły w swoim czasie kino. Jak w obecnej rzeczywistości odnajduje się obraz w reżyserii Tima Millera?
Gdyby odsunąć od niego na chwilę hasło “Terminator” i nie łączyć go z dylogią Jamesa Camerona (podpisującego się pod Mrocznym Przeznaczeniem jako producent) otrzymujemy typowego akcyjniaka na jeden raz, z podstarzałym ale wciąż jarym Arnoldem i kilkoma dynamicznymi scenami rozwałki. Nic tylko usiąść i oglądać oraz zadawać jak najmniej pytań “czy to ma sens?”.
Niestety, gdy już zestawimy Dark Fate w jednym rzędzie z arcydziełami Camerona - tak zielono nie jest. Miller do spółki z trzema scenarzystami tak bardzo chciał udanego startu potencjalnie nowej trylogii (już trzecia taka próba w ciągu ostatnich 10 lat!), że postanowił zmazać wydarzenia z T1 i T2, a w zamian… urządził jeden wielki recykling wszystkiego, co w serii już było, łącznie ze scenami akcji, dialogami i motywami, które w teorii miały rzucić nowe światło na pewne wydarzenia. Zabieg dość karkołomny (nieudany już w poprzedniku - Genisys), może i odważny, ale efekt jest odwrotny od planowanego - przez większą część seansu miałem wrażenie jakbym oglądał wysokobudżetowy fanfilm, sklecony w kwadrans na kolanie.
To właśnie scenariusz woła tutaj najbardziej o pomstę do nieba. Sam wstęp filmu (kontrowersyjny i trudny do zaakceptowania) oraz pierwsze pojawienie się Sary Connor na ekranie przypadkiem (?) ujawniły realny problem Mrocznego Przeznaczenia - brak zaufania do własnych, oryginalnych pomysłów. Z jednej strony mamy kilka terapii szokowych dla fanów, a z drugiej fabuła szybko porzuca nowe idee na rzecz sprawdzonych i wymęczonych już w poprzednich kontynuacjach zabiegów. Przykładem jest tutaj choćby tło historyczne Sary, która w wyniku polowania na kolejne Terminatory w przeszłości stała się poszukiwaną w wielu stanach przestępczynią. Sam pomysł uznaję za fantastyczny - toć to samograj na właśnie 3 odsłonę, gdzie ofiara staje się łowcą i pionki w całym uniwersum zamieniają się miejscami.
Co robi Miller i spółka? Spuszczają to w niebyt na rzecz - nie zgadniecie - ponownej gonitwy złego Terminatora za młodą osobą, która ma w przyszłości zostać liderem ruchu oporu w walce z maszynami. Tą młodą osobą jest tym razem kilkunastoletnia Meksykanka Dani, której charakterystyczną cechą jest to, że… w sumie nie wiem, może lubi dużo mówić? Urodziwa panna nie była w stanie mnie przekonać, że może w przyszłości AD 2042 (rok 2029 już nie jest zbyt sexy dla scenarzystów Terminatorów) być kimś ważnym. To, że Dani ma być liderem nie jest z początku zbyt jasne, ale nie jest to również żaden spoiler - jeżeli w Terminatorze przybywa z przyszłości zły robot z misją zrobienia komuś kuku, najpewniej dzieje się to z jakiegoś powodu. To jednak tylko jeden z odsmażonych kotletów fabularnych, bo praktycznie każdy zwrot akcji w Mrocznym Przeznaczeniu jest z góry do przewidzenia. Samo zakończenie skwitowałem z kolei wzruszeniem ramionami. Ktoś chciał połączyć wątki z T1 oraz T2 i wyszedł mu po prostu kosmos, będący dziwnym rozliczeniem poprzednich filmów.
Wg wielu źródeł budżet Dark Fate wyniósł ponad 185 baniek. Na ekranie za bardzo tego jednak nie widać. Nie zrozumcie mnie źle - nie mamy tutaj do czynienia z kinem akcji typowego “Netflix-level”, bo kilka sekwencji prezentuje odpowiedni rozmach. Nie ma jednak ani jednej sceny, która byłaby w stanie zrobić wrażenie swoją aranżacją lub dynamiką. Ot solidna, rzemieślnicza robota, która w erze blockbusterów z toną CGI nie wyróżnia się specjalnie na plus lub minus.
To, co rozczarowuje przede wszystkim to sposób, w jaki Miller wykorzystał możliwości nowego czarnego charakteru, a raczej jak sprowadził go do roli ekranowego leszcza. Potencjał w tej postaci był spory, ponieważ Rev-9 o aparycji latynoskiego chłopca potrafi rozdzielać się na endoszkielet i osobnika z płynnego metalu. Podwójnego zagrożenia dla bohaterów nie idzie odczuć, bo nowy Terminator dostaje za każdym razem solidne bęcki, a o współpracy między robotem i jego płynną wersją można zapomnieć.
Przy podsumowaniu zastanawiałem się jak Dark Fate ocenić z perspektywy istnienia już Buntu Maszyn, Salvation oraz Genisys. Śmiem twierdzić, że film Millera nie jest w tym zestawieniu w czołówce i jest to dla mnie przykre. Jako fan uniwersum i 2 pierwszych części nie miałem wygórowanych oczekiwań, a i tak dostałem od twórcy Deadpoola kilka ciosów w twarz. Bunt Maszyn był słabą kontynuacją ze znakomitym zakończeniem, Salvation obrało właściwy kierunek dla serii ale zawiodło tam wszystko oprócz efektów specjalnych. Genisys z kolei posiadało mały pierwiastek szaleństwa, który wyłożył się na fatalnej obsadzie i jeszcze gorszej fabule. Dark Fate nie może poszczycić się wśród swoich konkurentów niczym szczególnym. To wszystko już gdzieś było, ale w o wiele lepszej formule.
OCENA 3/10
P.S. Celowo nie opisałem co robi w tym filmie Arnold jako T-800, skoro poświęcił się w Dniu Sądu. Trzeba to ogarnąć samemu.