Stara szkoła dobrego horroru mówi, że najbardziej boimy się tego, czego nie widać. Ten motyw utarł się już kilkadziesiąt lat temu w Niewidzialnym człowieku Jamesa Whale’a (bazując na noweli H.G. Wellsa). Od tamtej pory homo sapiens w wersji “widmo” na dużym ekranie gościł kilkadziesiąt razy, raz z gorszym, a raz z lepszym skutkiem.
Nowa wersja tej historii od Leigha Whannella to już wydestylowany z jakichkolwiek hollywoodzkich kompromisów thriller z domieszką science-fiction. Ale zamiast ogromnego budżetu i ferii efektów specjalnych, mamy tutaj do czynienia niesamowicie przyziemnym klimatem osaczenia głównej ofiary.
Cecilia to trzydziestoparoletnia pani architekt, dziewczyna genialnego naukowca Adriana, która stara się uciec od niego ze względu na podły charakter mężczyzny. Po kilku dniach od opuszczenia jego posiadłości przychodzi do niej wiadomość o samobójstwie partnera oraz milionowym spadku, jaki został zapisany w testamencie. Od tego momentu kobieta stara się ułożyć sobie życie, ale szybko zdaje sobie sprawę, że śmierć chłopaka mogła zostać przez niego upozorowana, a Adrian w zemście terroryzuje ją oraz jej przyjaciół. I robi to w niewidzialnej formie.
O takich filmach jak Niewidzialny człowiek zwykło się mawiać “prosty i efektywny”. I taki on właśnie jest, ponieważ to starannie zbudowana atmosfera zagrożenia oraz mądre prowadzenie aktorów i sprytna, oszczędna realizacja są tutaj głównym daniem. Whannell zaczyna od trzęsienia ziemi, aby potem rozstawić pionki na planszy i co kilka minut wstrzykiwać podskórnie grozę, napięcie oraz niepewność czy czasem gdzieś za rogiem czyha niewidzialny oprawca.
To wszystko - w połączeniu z solidną reżyserią - sprawia, że strach jest bardzo odczuwalny, a numery odstawiane przez człowieka-widmo robią odpowiednie wrażenie (mimo wspomnianej wyżej prostoty). Nikomu się w tej historii nie śpieszy, a widz dzięki temu chłonie suspens razem z bohaterami. Bardzo ciekawym zabiegiem zastosowanym przez reżysera jest m.in. anonimizowanie postaci naukowca, którego pełny wizerunek widzimy na początku w mało czytelnych ujęciach. To powoduje, że antagonista jest dla nas podwójnie niewidoczny i jednocześnie nieprzewidywalny.
Tak świetnie skonstruowane emocje i ekranowe manipulacje mają jednak rysę na opakowaniu. Kiedy w końcu obu stronom konfliktu zrywają się hamulce, a fabuła musi włączyć 6 bieg i wyłamać się ze schematu “straszaka”, Whannellowi brakuje zaakcentowania walki o przeżycie. Tempo i dynamika ostatniego aktu są bez zarzutu, ale stawka - nomen omen - gdzieś się rozpływa w powietrzu i nie powoduje gęsiej skórki, tak jak robi to pierwsza godzina całej maskarady.
Nie umniejsza to jednak niczego samemu filmowi, bo to zarzut kategorii lekkiej. Niewidzialny człowiek to taki kinowy full-package dla wymagających, a jednocześnie szukających nietuzinkowych wrażeń i małych budżetów widzów. Dosadna przemoc i ofiary leżące w kałużach krwi są tutaj tylko dodatkiem do gęstego klimatu i świetnego występu Elizabeth Moss w roli głównej. Jeśli tak ma wyglądać wskrzeszanie klasyków kina to ja jestem zdecydowanie “za” i proszę o więcej.
OCENA - 8/10
Ciekawostka dla ciekawych - pierwotnie w rolę niewidzialnego człowieka miał się wcielić Johnny Depp, a film miał być częścią Dark Universe, które zaczęło (i skończyło) się od Mumii z Tomem Cruisem. Jak dobrze, że wszystkie plany zniknęły (hehe) jak tytułowy bohater.