Martwi prezydenci - eJay - 31 sierpnia 2010

Martwi prezydenci

Pluton Olivera Stone'a w bezkompromisowy sposób rozprawiał się z okresem wietnamskim. Jest arcydziełem i klasykiem po wsze czasy, głównie dzięki swojej dosadności w ukazywaniu realiów tego konfliktu - z tym każdy się zgodzi, kto choć raz wejdzie w buty głównych bohaterów. W 1995 roku powstał obraz, który śmiało mógłbym postawić na jednej półce razem z arcydziełem Stone'a. Mógłbym, gdyby nie pewne wady. Bracia Hughes nakręcili wówczas jeden z tradycyjnie niesłusznie zapomnianych dramatów wojennych pt. Martwi prezydenci.

Fabuła w skrócie - Anthony Curtis, jeden z obywatelów murzyńskiego getta w Bronxie zdaje maturę i ku niezadowoleniu rodziców wyjeżdża na wojnę. Po 4 latach walki wraca do domu. Ku jego zdziwieniu wszystko w jego okolicy się zmieniło. Jego była dziewczyna obraca się wokół lokalnego alfonsa, znajomek Kirby stracił wpływy na dzielnicy, a jego przyjaciel Skip skończył jako ćpun. Na dodatek Anthony nie może znaleźć pracy i ledwo wiąże koniec z końcem starając się o godny byt rodziny. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy otrzymuje propozycję napadu na konwój z pieniędzmi.

Byłbym nieszczery, gdybym napisał, że Martwi prezydenci warci są obejrzenia właśnie dla losów bohatera w miasteczkowej rzeczywistości. Absolutnie, wszystko ma tu ręce i nogi, ale wielkiego wrażenia nie robi. To co wykręca wątrobę to kapitalnie zrealizowany, trwający bite 25 minut fragment dotyczący pobytu Curtisa w Wietnamie. Czegoś tak mocnego i emocjonującego w kwestiach okołowojennych nie widziałem od obejrzenia wspomnianego Plutonu. Określenie Martwych prezydentów jako filmu o rzeźnickim charakterze wcale nie byłoby nadużyciem. Trup ściele się gęsto, a zachowanie niektórych wojaków przypomina, iż człowiek jest wciąż jednostką o prymitywnych instynktach. Tego poziomu niestety nie udaje się utrzymać przez cały czas projekcji, ale na osłodę w późniejszej części fabuły pozostaje bardzo dobrze wyreżyserowany i nakręcony napad na konwój.


Ciekawostka na koniec - bracia Hughes w trakcie zdjęć do filmu mieli zaledwie po 23 lata.

Co się podobało:
- epizod wietnamski!
- brutalność, bluzgi - wszystko w satysfakcjonujących ilościach, aby przed seansem wysłać małe dzieci do łóżek
- super charakteryzacja podczas napadu
- muzyka Elfmana

Co dało ciała:
- wątek dramatyczny ledwie poprawny i bez fajerwerków
- główny bohater - trochę taka cieć-malina

OCENA: 7/10

eJay
31 sierpnia 2010 - 11:02