A to szczęście za sprawą najsłynniejszego coverbandu świata, The Australian Pink Floyd Show, który przyjechał nad Wisłę, by zagrać siedem halowych koncertów. Wczoraj zespół zownował liczną publikę na warszawskim Torwarze, w tym mnie, który spieszę donieść o tym czarodziejskim wydarzeniu.
Ponieważ dość mocno lubię wybrane albumy Floydów (Wish You Were Here, The Dark Side of the Moon, Division Bell, reszta jakoś nigdy mnie nie zainteresowała), a kumpel magicznym sposobem załatwił wejściówki na koncert, to nic nie stało na przeszkodzie, by przekonać się, jak zespół brzmi na żywo. Nawet specjalnie nie chciało mi się sprawdzać nagrań z koncertów australijczyków - od Youtube coraz skuteczniej odstraszają mnie koncertowe filmiki nagrywane przez fanów telefonami komórkowymi trzymanymi w trzęsących się dłoniach ("kręcone pralką" byłoby może tu bardziej adekwatnym określeniem, właśnie ze względu na chwiejność obrazu). W każdym razie oczekiwania miałem dość niskie - spodziewałem się czterech muzyków naśladujących legendę rocka przed 300-osobową publiką, a zamiast tego dostałem show, który powalił mnie na kolana, rozkazując czym prędzej oddać ponowny hołd kultowym albumom Pink Floyd.
Szybko więc w kilku punktach wymienię najważniejsze punkty wieczoru. Po pierwsze - zaskakująca skala przedsięwzięcia. Duża scena, ekran, doskonałe oświetlenie, zielone lasery (!), a do tego wielki, dmuchany, różowy, psychodeliczny królik, który pojawił się znikąd nad sceną (przy ostatnim utworze z lewej strony sceny wypłynął jeszcze gigantyczny guziec, ale mniejsza o to...). Zespół tworzy dziesięć osób, z których aż cztery (pomijając urocze chórzystki) dzielą się obowiązkami wokalnymi. Dalej - idealne, perfekcyjne, nieziemskie odtworzenie nagrań Pink Floyd. Nuta w nutę, dźwięk w dźwięk, ze wszelkimi smaczkami wykonywanych utworów i przy możliwie najwierniejszym oddaniu brzmienia zespołu. Uszom nie wierzyłem, gdy obaj gitarzyści jednocześnie wykonywali solówki Davida Gilmoura - to wymaga nie lada zdolności. Pięknym zwieńczeniem było kilkuminutowe solo kończące "Comfortably Numb".
Australijczycy grali od godziny 20 do 23, z jedną dwudziestominutową przerwą w środku koncertu, wykonując najważniejsze kompozycje zespołu przemieszane z tymi mniej znanymi, z których kilka usłyszałem po raz pierwszy. Świetne show pod każdym względem - gorąco polecam.
P.S. Ostatni koncert jutro w Katowicach.