Skyfall: Bond niemal doskonały - recenzja - TommiK - 2 grudnia 2012

Skyfall: Bond niemal doskonały - recenzja

Kiedyś fani Bonda dzielili się na zwolenników Seana Connery'ego i Rogera Moore'a. Dwaj rekordziści we wcielaniu się w tę rolę to symbole różnych epok i tym samym mocno odmiennych interpretacji tej kultowej dziś postaci. Tak silnych różnic nie wywołała już kreacja Brosnana, ani tym bardziej drobne akcenty Lazenby'ego i Daltona. W 2006 roku na bok jednak zeszły dawne różnice zdań, by dać miejsce nowemu podziałowi. Premiera Casino Royale stanowi ważny punkt w 50-letniej historii agenta 007, a to za sprawą objęcia kursu na znaczne urealnienie Bonda i okoliczności, w jakich przychodzi mu działać.

Skyfall, najnowsza część przygód agenta w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, na pewno nie spodoba się tym, którzy tęsknią za akcją w kosmosie czy samochodem zamieniającym się w łódź podwodną. Świadomi tego są sami twórcy filmu i dlatego w nowym Bondzie nie brakuje odniesień do przeszłości serii. Raz są żartobliwe i rozładowują atmosferę, jak aluzja do wybuchającego długopisu, innym razem widać w nich dumę z dorobku tych filmów, jak posłużenie się Aston Martinem DB5 znanym z nakręconego 48 lat temu Goldfingera. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeci już film z Danielem Craigiem, szanując bogatą przeszłość, idzie we własnym kierunku. I bardzo dobrze.

Jaki jest więc 23. już film z serii? Skyfall to najlepszy Bond, jakiego można było nakręcić w tych czasach. Nawiązuję do czasów, bo osadzony w nich jest na dwa sposoby. Po pierwsze, agent 007 musi funkcjonować w epoce zamachów terrorystycznych dokonywanych przez organizacje, które mają swoje siedziby wszędzie i nigdzie zarazem. Widzimy tu lustrzane odbicie znanych nam z telewizji cyfrowych i fizycznych zagrożeń, włamań do zabezpieczonych sieci rządowych, ujawniania nazwisk tajnych agentów i różnych tego konsekwencji. W roku 2012 to rzeczywistość w pokrętny sposób okazuje się najlepszym źródłem inspiracji.

Druga forma osadzenia Bonda w nowym millenium to ewidentna inspiracja dzisiejszym kinem akcji. Tak jak w Casino Royale zmieniono kierunek serii pod wpływem sukcesu doskonałej trylogii o Jasonie Bourne, tak w Skyfall nie da się nie zauważyć podobieństw do Mrocznego Rycerza Chrisa Nolana. A tych jest niemało: zagubiony bohater niepewny swej misji, mający za mentora osobę, którą traktuje jak rodzica; wspomniany już wątek terroryzmu i osadzenie w dzisiejszych realiach; nieznaczna rola kobiet-potencjalnych partnerek głównego bohatera. Najbardziej jednak rzuca się w oczy wpływ Jokera na kreację głównego złego w Skyfall - postać Silvy tak samo jak znany klaun jest niepozornie niebezpieczna a przy tym ekscentryczna, obaj często posługują się puentami, ale też obaj zostali "stworzeni" przez doświadczenie jakiejś formy niezasłużonej krzywdy. Podobieństwo widać też w ważnym punkcie fabuły, kiedy Silva daje się złapać, by w ten sposób zacząć realizować główny punkt swego planu.

Ta inspiracja Nolanem jest jak najbardziej in plus, choć jednak niesie ze sobą jedyny słabszy element filmu. Bardem to doskonały aktor, ale wydaje mi się, że scenarzyści przesadzili z teatralnością granej przez niego postaci, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie rolę, którą w 2008 roku aktor ten dał się poznać światowej widowni. Poza tym, trochę brakuje wiarygodności facetowi, który trzyma w szachu MI6 i dokonuje zamachów tylko po to, by zemścić się na starszej kobiecie, którą bez przerwy nazywa matką. Jokerem kierowały bardziej spójne założenia, że światem rządzi chaos, a każdego człowieka można doprowadzić do postradania zmysłów. W Skyfall antagoniście brakuje jednak takiej głębszej myśli, poza wspomnianym już ukazaniem terroryzmu - w temacie przesłania nadrabia częściowo akurat Bond z motywem starzenia się i przełamywania własnych słabości.

Takie przesłanie jednak rzadko zdarza się w kinematografii zarówno komercyjnej, jak i tej niby ambitnej i nie stanowi warunku konieczego, by dany film określić jako bliski perfekcji. A jeśli wziąć pod uwagę różne aspekty oceny tego medium, to Skyfall za taki właśnie uznaję. Doskonała gra Craiga, Dench i Fiennesa, trzymająca w napięciu fabuła, widowiskowe sceny akcji z zachowaniem względnego realizmu (podkreślam - względnego, bo to w końcu kino akcji), doskonałe zdjęcia w Szkocji i muzyka ze świetnie wpasowanym w okoliczności fabuły tytułowym utworem w wykonaniu Adele - to najważniejsze zalety tej produkcji. Warto podkreślić, że mimo powagi wydarzeń, wybuchów, zamachów i śmierci, twórcy zadbali też o to, by w odpowiednich momentach rozładować atmosferę wspomnianymi już żartami z wybuchających długopisów czy panującej starbucksowej mody (vide nowy Q vs. Bond co raz mówiący o swojej staroświeckości). Sam Mendes dał nam najlepszą część serii. Cztery lata czekania na ten film naprawdę się opłaciły.

TommiK
2 grudnia 2012 - 21:11