Odetchnąłem z ulgą, sprawdziły się moje przewidywania. Nowy film Gondry'ego (Zakochany bez pamięci, Be kind rewind) okazał się być zwykłą popeliną. Oczywiście mała w tym zasługa reżysera, który miał tylko pilnować, aby na planie nie zabrakło oranżady i paluszków. Tak naprawdę The Green Hornet to stuprocentowa produkcja Setha Rogena, który nie tylko napisał scenariusz, ale zagrał też główną rolę.
Miało być lajtowo, a wyszło trochę topornie. Poza luźnym, gościnnym występem Jamesa Franco komediowe wstawki ocierają się o poziom Maratonu Uśmiechu z Manuelą. Rogen nie śmieszy, tylko pajacuje. Chou łazi z kołkiem w tyłku (czy naprawdę jedyny Azjata, który potrafi grać i kopać to Jackie Chan?), Cameron Diaz gdzieś tam się przewija na horyzoncie (jak to mawiają - jak nie masz co gadać, to chociaż coś pokaż. Nic z tego!), a Waltz... cóż Waltz prezentuje się trochę jak Travolta z Punishera AD 2004 z odrobiną szaleństwa. W ogóle jego postać jest irytująco komiczna tzn. fajnie, że Hans Landa z Bękartów Wojny podszedł do tej fuchy z bananem na twarzy, z drugiej strony niewiele mu brakuje do Two Face'a w wykonaniu T.L. Jonesa. Taki trochę od czapy ten występ, ale w sumie dobrze, że jest.
Zielonemu szerszeniowi zdarzają się wręcz masakryczne dłużyzny, w trakcie których aktorzy palą gag za gagiem, teksty urywają się w połowie, a co najmniej połowie dowcipów brakuje puenty. Nikt z ekipy nie postarał się o dokręcenie śruby w dialogach. Samej akcji jest tyle co kot napłakał, bo ledwie 2 bitki i przebajerowana końcówka, w której twórcy starają się wmówić widzowi "Hej, patrzcie, jednak wydaliśmy te 100 baniek!". Bzdura, film wygląda poprawnie, ale bez szału. Ponadto z Kato zrobili jakiegoś robota z termowizją oraz włączanymi Quick-Time-Eventami na zawołanie. Komiksu nie czytałem, więc nie wiem czy jest to zgodne z oryginałem, natomiast w filmie prezentuje się naprawdę źle. O fabule nie ma co pisać, jeśli zdrzemniecie się na pół godziny to za wiele nie stracicie bo intryga jest tu marna i przewidywalna. A gdy bohaterowie nie sprawdzają się w kategorii buddy-movie to sami sobie odpowiedzcie, czy warto wydać kasę na dwugodzinny seans.
Słówko o 3D, bo The Green Hornet to konwersja. Zrobiono to na tyle starannie (proces trwał prawie rok), że syndrom Starcia Tytanów nie występuje w żadnej sekundzie (rozjechane tła, niewyraźne krawędzie etc.). Szkoda tylko, że obraz oferuje w zamian tak mało. Nie ma klimaciarskich kadrów, a walki choć są efektowne, to trwają ledwie kilkadziesiąt sekund. Mogli to zapodać w 2D. Przez większość czasu i tak wpatrujemy się w gadające głowy.
OCENA 3/10