Mortal Kombat: Rebirth narobił wielu fanom smaka. Świeża konwencja, przenosząca bohaterów kultowej bijatyki na ulice współczesnej metropolii o nazwie Deacon City bardzo mi się spodobała. Jax jako detektyw i członek oddziału do zwalczania brutalnej przestępczości? Kapitalny pomysł! Reptile, który żywi się głowami, wyrywanymi okolicznym lumpom? Brrrr, na samą myśl mrozi mi się krew w żyłach. Plany nakręcenia wysokobudżetowego filmu legły jednak w gruzach, serial telewizyjny też nie wchodził w rachubę. Poprzestano więc na... serialu internetowym. Wiązało się to ze skromniejszym nakładem finansowym, ale zachowanie na stołkach pomysłodawcy Rebirtha i aktorów odtwarzających główne role stwarzało pewne nadzieje na ciekawy eksperyment. Projekt przybrał imię Mortal Kombat: Legacy i pisząc szczerze, żałuję, że w ogóle powstał.
Do dzisiaj światło ujrzały cztery odcinki i wątpię, abym obejrzał kolejne pięć (sezon składa się z dziewięciu epizodów). Powód? Nie wiem, ewentualnie nie nadążam, o co chodzi twórcom tego gniota i jaką mają koncepcję na tę serię. Serial w podtytule posiada słowo "dziedzictwo", jednakże patrząc na kolejne odcinki śmiem twierdzić, że z dziedzictwem nie ma to nic wspólnego. Dziedzictwem jest to, co możemy obserwować w Rebirth. Legacy z kolei pokazuje pewien etap (nazwijmy to "procesem") z życia popularnych herosów, w którym stają się tym, kim są w grze komputerowej. Dowiadujemy się więc jak Kano uzyskuje swoje syntetyczne oko i jak Jax dorabia się implantów na kończynach górnych, dlaczego Kitana umie posługiwać się bronią białą i powody, dla których Johny Cage chce rzucić aktorstwo na rzecz kopania. Kurczę, my to przecież doskonale wiemy, bo rezultaty tych zmagań widoczne są już w pierwszym Mortalu (zarówno w grze jak i filmie). Dlaczego twórcy nie opowiadają własnej historii, która pasowałaby do tytułu Legacy?
Inna sprawa to porzucenie miejskiego klimatu na rzecz elementów fantastycznych, czyli przerabianych w obu częściach kinowego MK oraz w serialu. Nie chciałem po raz n-ty obserwować Shang Tsunga robiącego mindfucka swoim wrogom...a jednak. Niemal każdy odcinek (nawet pierwszy, który jest najbardziej odrealniony) skręca ku kiczowatemu fantasy, raz bardziej, a raz mniej. Szczytem szczytów i tak jest ostatni epizod, w którym reżyser zupełnie porzucił koncepcję lutowania się po ryjach na ulicy i umieścił akcję w zamku królowej Sindel, który zostaje zaatakowany przez żółwia ninja, tfu, Barakę! Hej!?! Czemu Baraka w Rebirth był psychodelicznym doktorkiem, który wszył sobie ostrza pod skórę, a tu jest jakimś plastikowym rzygiem przypominającym odpad podsprodukcyjny z Władcy Pierścieni?
Ta bezsensowna zmiana konwencji byłaby jeszcze do przełknięcia, gdyby epizody oferowały wciągającą, ciekawą i szanującą uniwersum fabułę. Nic z tych rzeczy. Odcinki trwają 8-12 minut i dłużą się niemiłosiernie, co jest niezwykłym osiągnięciem jak na taki czas projekcji. Rozczarowują przede wszystkim sceny walk, które są króciutkie, kiepsko zmontowane i wyprane z emocji. W porównaniu do tej słabizny pojedynek Baraki z Cage'm w Rebirth to choreograficzna maestria. Zresztą z walk w Legacy nic już nie pamiętam. Tłukli się bo...tak i już. Poza kopaninami serial nie oferuje wiele, właściwie to nic nie oferuje prócz fatalnych i kiepsko zmontowanych dialogów. Bo generalny "feel" jest po prostu tani i tandetny na miarę Conquesta.
Legacy jest dla mnie porażką, nie wartą nawet splunięcia na nią. Z genialnego pomysłu ostała się tylko kolorystyka i aktorzy, cała reszta zaś to bida z nędzą. Naprawdę ciężko mi zrozumieć, czemu Kevin Tancharoen tak łatwo porzucił patenty z Rebirth na rzecz tej szmiry (która dziedzictwem tak naprawdę nie jest). Na pewno nie chodzi tu o ograniczoną wolność twórczą, bo Warner Bros zapewniło, iż nie będzie mieszać się do produkcji serialu internetowego. Radzę więc nie marnować sobie czasu tym bzdetem i zagrać w całkiem udaną, ostatnią odsłonę Mortal Kombat.