Na "The Avengers" szedłem pełen nadziei. Nie mam nic przeciwko filmom tworzonym według złotej hollywoodzkiej "zasady obiadu". Obiad składa się z trzech składników: smaku, witamin i zapychacza. W przypadku większości wysokobudżetowych filmów zza oceanu mamy dokładnie ten sam schemat: akcja (schabowy), komedia (ziemniaki), romans (tarta marchewka).
Jeżeli dobrze skomponujemy te elementy, w zależności od generalnej koncepcji na film, a także środowiska w którym zamieszczamy akcję, otrzymamy obiad, który smakować będzie niemal wszystkim konsumentom. A przecież o to chodzi, w przypadku filmów jak "The Avengers". Na szczęście w tym przypadku, "dla wszystkich" nie musi oznaczać "złe".
Fabularnie "The Avengers" jest proste jak konstrukcja cepa. Loki (zły brat Thora), bla bla bla, armia, kostka, walka o świat, bla. Koncepcyjnie natomiast..., nie przebierając w słowach, jest arcyprzekozacko. Większość Avengersów doczekała się już swojego własnego filmu, albo nawet dwóch. Po wpakowaniu wszystkich do jednego wora otrzymujemy mieszankę istnie wybuchową. Zgaduję, że scenarzystom nie brakowało pomysłów. Z taką gromadką można zrobić praktycznie wszystko.
Film, zgodnie z formułą złotego obiadu, oparty jest na akcji, komedii i romansie. No, tego ostatniego to są właściwie śladowe ilości, bo cośtam iskrzy między Czarną Wdową, a Hawkeyem, ale niewiele. Sporo jest natomiast komedii, między jednym a drugim "woooow", wiszącym w powietrzu podczas scen akcji, mamy okazję się pośmiać. Scenarzystom udało się utrzymać widza w napięciu, jednocześnie nie pompując w niego zbyt wiele patosu i powagi. Z kina wychodzimy pod wrażeniem, ale i bez zbędnego bagażu emocjonalnego. Kilka żartów naprawdę się udało, a ja autentycznie nie mogłem przestać się śmiać.
Wspomnianego już "woooow" jest natomiast w filmie bardzo dużo. Właściwie to mamy tutaj wszystko czego można zapragnąć. Potężnych przeciwników naparzających się nawazajem. Potężnych herosów masakrujących tłumy wrogów. Desperacką obronę. Ogromne bestie. Walące się budynki, latające statki, kosmos, głowicę atomową, portale między światami, inwazję obcych. WSZYSTKO.
Jeżeli chodzi o grę aktorską, to nie mam się do czego przyczepić. Nieco drętwo wypada nowy Bruce Banner, grany przez Marka Ruffalo. Szkoda, że wytwórnia nie dogadała się z poprzednim Hulkiem - Edwardem Nortonem, do którego mam wielki sentyment i zaufanie. Jak zawsze przesympatyczny jest Robert Downey Jr w roli Iron Mana, a.k.a. Tony Stark - przyjemnie ogląda się jego słowne (a także te mniej słowne) potyczki z Kapitanem Ameryką i Thorem.
Czy warto iść do kina? Zdecydowanie. To nie jest film, który chcecie oglądać na DVD czy na Blu-Ray'u, nawet jeżeli macie 60-calowy telewizor 3D. "The Avengers" to obraz, który odbiera się najlepiej w kinie. Spodoba się praktycznie każdemu, więc możecie zaprosić kogo chcecie - brata, ojca, matkę, dziewczynę, chłopaka, wujka, dziadka, sąsiada, kierowcę autobusu. My, nerdy, otrzymamy bonusowo kilka smaczków, których nie dostrzegą "zwykli śmiertelnicy", ale i osoby towarzyszące będą się świetnie bawiły.
Moja ocena? 9/10.
Jeżeli podoba Ci się mój materiał to będę Ci wdzięczny, jeżeli polubisz mój profil na Facebooku, albo zafolołujesz mnie na Twitterze. Wrzucam tam sporo rzeczy, które nie pojawiają się na Gameplay'u, albo pojawiają się ze sporym opóźnieniem. Jeżeli masz ochotę na coś innego, to obczaj też mojego prywatnego bloga (treści przeznaczone dla osób dorosłych i kumatych).