Medal of Honor (2010) - Chłopaki nie płaczą? - Goozys - 23 maja 2012

Medal of Honor (2010) - Chłopaki nie płaczą?

Jednym z tych żołnierzy bylem Ja. Żółtodziób, nie znający realiów wojny.

Ponad trzy lata musiało minąć, aby nadszedł dzień, gdy w końcu zagrałem w Medal of Honor. Wiele słyszałem, a jeszcze więcej czytałem na temat samej gry, że krótka, że nudna, że ma słabe dialogi, że przewidywalna i że muzyka nie taka, jaka powinna być. Bazując na takich informacjach, ciężko było zdecydować się na zakup, jednak dzięki akcji The Humble Bundle udało się pozyskać ten tytuł za śmieszne pieniądze. Nie będę się rozwodził nad tym, czy w tym przypadku cena była adekwatna do zwartości, skupię się jedynie na moich odczuciach, jakie towarzyszyły mi podczas gry.

Realiów wojny ukazanej w grze nie znam za dobrze, gdyż wiem tyle, co miałem okazję zobaczyć swojego czasu w telewizji. Nie wiem także, jak funkcjonuje armia amerykańska. Mimo to opowiedziana historia, ukazana z perspektywy kilku żołnierzy, wydała mi się bardzo sugestywną. Cała ta otoczka militarna sprawiła, że przez krótką chwilę poczułem się jak American Bad Ass, którego omijają afgańskie i czeczeńskie kule, a wybuchy rakiet z RPG powodują jedynie uśmiech na jego twarzy. Wiem, wiem... trochę koloryzuję, ale sama gra też pewnie jest troszkę przekoloryzowaną. A może to miało być na modłę współczesnych hollywoodzkich filmów wojennych? Nieistotne... Ważne, iż zostało to podane w taki sposób, że przez pięć godzin faktycznej rozgrywki, delektowałem się każdą upływającą minutą, spędzoną na ośnieżonych wzgórzach gdzieś na zadupiu.

Gra bardzo mocno zagrała na moich nerwach i odczuciach. Ostatni raz unikałem kul, odchylając głowę na boki, podczas gry w Half-Life 2. Kurcze... naprawdę wczułem się w rolę. I co gorsza, bardzo mi się spodobało. Osłanianie kolegów z oddziału podczas wymiany ognia z wrogiem, ostrzał z flanki, zachodzenie niczego nieświadomych Czeczenów od tyłu, to wszystko sprawiało sporo frajdy. Jestem świadomy, że to były tylko skrypty i gdybym zagrał ponownie, gra niczym by mnie już nie zaskoczyła, ale ten pierwszy raz okazał się być fenomenalnym przeżyciem. Momenty, w których zaczynało brakować amunicji, wrogów przybywało, a w tle zaczynała cichutko przygrywać melodia, oznajmiająca, że już za chwilę, za moment, ktoś z oddziału dostanie kulkę, łapały mnie mocno za serducho. Chowałem się kurczowo za kawałkami murów, które rozsypywały się w drobny mak pod siłą ostrzału. Biegałem od jednego kompana do drugiego, prosząc o odrobinę amunicji, gdyż taki żółtodziób jak ja, strzelał na oślep. I gdy sytuacja była już naprawdę beznadziejna, wtedy pojawiało się wsparcie z powietrza i cała terrorystyczna zakała świata znikała w mgnieniu oka z powierzchni Ziemi. Droga do kolejnego punktu docelowego stawała się na krótką chwilę bezpieczna. A ja z ulgą łapałem oddech i czułem, jak moje serce zaczynało powoli bić swoim rytmem.

Bardzo spodobał mi się motyw ze zmianą scenerii wydarzeń i możliwość kierowanie innym żołnierzem. Dało się odczuć, że w całym konflikcie bierze udział armia amerykańska, a nie jeden bezpłciowy żołnierzyk. Filmowy patos wylewał się z monitora hektolitrami, szczególnie gdy oglądałem wymianę zdań w sztabie dowodzenia. To miało swój klimat. Taki... proamerykański. Podczas starć z wrogiem dobrze wiedziałem, że jeśli znajdę się w opałach, to za moment będę mógł wpłynąć na zaistniałą sytuację z zupełnie innej perspektywy i spróbować wyciągnąć kompanów z tarapatów. Powiedzenie "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" zostało w grze rewelacyjne ukazane. W jednej ze scen, gdy został zestrzelony śmigłowiec, którym leciałem, a w wyniku czego zginęło trzech żołnierzy, poczułem się jak gdybym stracił kolegów... takich komputerowych oczywiście. To uczucie było bardzo silne, nawet pomimo faktu, iż nie wiedziałem, jak brzmiały ich imiona. Również gdy traciłem kontrolę nad Królikiem, czułem w kościach, że nie skończy się to dobrze. Próba odbicia jego i Matki na wzgórzu mocno wryła mi się w psychikę. Nie wiedzieć też dlaczego właśnie z tym żołnierzem najbardziej zżyłem się podczas gry. A sama końcówka? Zaserwowała mi przysłowiowy opad szczęki.

Co chwilę jeden z żołnierzy podnosił mi głowę i uderzał w policzek byle bym nie stracił przytomności. Z tego o czym rozmawiali inni, wywnioskowałem, że jestem w dupie i że znajduję się w opłakanym stanie. Mimo to miałem cichą nadzieję na jakiś happy end. Nie wstydzę się tego, że w pewnej chwili pojawiły mi się świeczki w oczach. Ot tak, mimowolnie. Jednak podczas sceny gdy jeden z żołnierzy zaciskał w dłoni króliczą łapkę, wiedziałem, że ciało, które przed nim leżało, to byłem Ja. Oddałem życie w słusznej sprawie... W sprawie, w której tak naprawdę nie wiedziałem o co chodzi i po co w ogóle tam byłem. I czy faktycznie była ona słuszna? Wykonywałem tylko rozkazy. I w tym momencie, już świadomie, poleciały mi łzy. Za tego żołnierza, który wałczył ramię w ramię ze swoimi kompanami, który stoczył swoją ostatnią walkę...

To tylko gra, wiem... Ale jako całokształt poruszyła mnie bardzo mocno. Zabrakło mi tylko powiewającej na wietrze amerykańskiej flagi i sceny pogrzebu z przygrywanym w tle "Amazing Grace". A cała reszta... Dla mnie rewelacja!

Pozdrawiam.

Goozys
23 maja 2012 - 11:55