Ale Meksyk! Rzecz o pewnej piosence orgazmach i pompowaniu balonów - czort - 28 lipca 2012

Ale Meksyk! Rzecz o pewnej piosence, orgazmach i pompowaniu balonów

Do Red Dead Redemption zabieram się jak pies do jeża od dwóch lat. Mamy ze sobą burzliwy związek. Było kurzenie się na półce, wystawienie w nerwach na Allegro oraz dwukrotne odkupienie po niekorzystnej cenie. Ale wygląda na to, że będzie happy end. No może nie do końca. Sielankę popsuł Internet i siedzący w nim ludzie. Czyli Wy.

I ja.

(W tekście pojawiają się malutkie spoilery na temat Red Dead Redemption. Takie tyci tyci)

Ale po kolei. Padłem ofiarą masowej euforii, która ogarnęła sieć po premierze RDR. Zachwycano się właściwie każdym aspektem gry Rockstar, ale moja uwagę przykuły dwie rzeczy. Po pierwsze, gra ma ponoć interesujące zakończenie. Na tyle interesujące, że wywrotowcy lubowali się w zdradzaniu go postronnym. Jak kończy się historią Marstona wiem zatem od dawna, ale to pikuś. Drugim orgazmogennym momentem była dla Internetu pierwsza wizyta w Meksyku. Naczytałem się, że to „najlepsze użycie muzyki w grze ever”, że „nadaje głębi przeprawie strudzonego życiem kowboja, który pragnął tylko świętego spokoju”, że „to najbardziej chwytający za serce motyw grach tej generacji, ba! Wszystkich grach”.

No i dobra. Przeprawiam się przez rzekę, wskakuje na konia, jadę i czekam…czekam, jestem gotowy na łzy, na westchnięcia, na okrzyk ekstazy. Dopiero po chwili zauważam, że „to” już się stało. Siedzę na koniu, a jakiś facet plumka na gitarze i zawodzi ckliwą pioseneczkę.

Zderzyłem się właśnie z rzeczywistością.

Znowu dałem się nabrać. Znowu uwierzyłem Internetowi, mimo że znam jego zdolności do wyolbrzymiania. Ale chyba miałem prawo. Zachwyt ogarnął nie tylko fora i przeciętnych „trzymaczy” padów, ale też obeznanych w temacie recenzentów. Tych, co to z niejednego pieca jedli chleb. Niemal każda recenzja RDR napominała o „super-hiper-mega klimatycznym wjeździe do Meksyku.” Serio?

Jestem w stanie zrozumieć, że zaskoczenie mogło zrobić swoje. Jeśli jesteś jedną z pierwszych osób grających w daną grę możesz dać się znienacka zaatakować, zadumać się na chwilę i pomyśleć „no, fajnie”. Jestem pewien, że gdybym nie wiedział co mnie czeka, sam dałbym się na chwilę porwać, bo to coś nowego i zagęszcza klimat. Chwilę później pojawia się jednak olśnienie. Primo, to nawet nie jest dobry utwór. Secundo, pasuje do realiów gry, dzikiego zachodu i twardziela z podręcznika Sergio Leone, jak siodło do świni. Tertio, z takimi patentami dużo lepiej radził sobie wydany w niemal tym samym czasie Alan Wake.

Tak to właśnie jest z tym Internetem. Lekki uśmieszek przed monitorem, na ekranie zyskuje status LOL czy ROTFL. Podobnie jest z pompowaniem balonów podniety. Entuzjazm lubi się udzielać, dzięki czemu rzeczy jedynie dobre urastają do rangi legendy. A może to zasługa miałkości dzisiejszych czasów? Wszystko jest tak nudne i szare, że każde odstępstwo trzeba stawiać na piedestale?

Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Tak, jak nie dowiem się jakie wrażenie robi dziewiczy wjazd do Meksyku czy koniec gry, gdy… Żartuję, nic nie powiem.

P.S Żeby nie było, że Internet to źródło całego zła i gniazdo żmij. Kolega z prawdziwego świata powiedział mi kiedyś, kto jest mordercą w Heavy Rain. Mało tego, zapewniał, że to świetna gra. Podłość ludzka nie zna granic. Także poza Internetami.

P.S 2 Niedługo jeszcze raz podejdę do tego tematu, udowadniając, że zaskoczenie umarło, tabula rasa nie istnieje, a wszystkiemu winni są twórcy gier.

czort
28 lipca 2012 - 13:07

Mój pierwszy raz w Meksyku...

Był wspaniały 30 %

Był do chrzanu 10 %

Jeszcze nie byłem 60 %