Koniec lat 90. ubiegłego wieku, mieszkanie w centrum Szczecina, godziny poranne. Pewien 10-latek niechętnie podnosi się z łóżka, zerkając na szarą skrzynkę i plastikowe pudełko z rysunkiem zwierząt rolnych leżące pod telewizorem. To przełomowy moment, dzieciak pierwszy raz zasymulował chorobę, by zostać w domu i grać w grę.
Ten dzieciak to ja, a gra to Harvest Moon: Back to Nature.
Fascynowało mnie wówczas wszystko co ma wybuchy, mordobicie, strzelanie, piłkarzy i gołe cycki. Mimo tego wciągnęła mnie gra o sadzeniu marchewek i karmieniu krówek. Znamienne jest to, że wtedy miałem za sobą tylko jedną wizytę u rodziny na wsi. W jej trakcie zaliczyłem wypadek samochodowy, wpadnięcie w krowi placek i nieprzyjemny epizod z kozą. Nie przepadałem za klimatami rustykalnymi.
Jakim cudem do okłamania mamy pchnęła mnie gra o byciu farmerem, a nie na przykład ISS? Nie wiem, ale spróbuję sobie przypomnieć.
Harvest Moon: Back to Nature to w ogóle fenomen. Grę zawsze wymieniam w zaszczytnym gronie moich ulubionych. Pomimo, że ostatni kontakt z nią miałem ponad dekadę temu. Przed Back to Nature nie grałem w żaden tytuł z tej serii, po również. Nawet szczególnie się nią interesowałem. Właściwie to wcale.
Przed napisaniem tego tekstu chciałem zrobić rekonesans i przypomnieć sobie Harvest Moona przy pomocy Youtube’a. Wpadłem jednak na lepszy pomysł. Opowiem Wam o tej grze tak, jak ją zapamiętałem sprzed ponad 10 lat.
Nasz bohater to sympatyczny, wyglądający trochę jak upośledzony kuzyn Boba Budowniczego chłopek roztropek w niebieskich ogrodniczkach i czapeczce. Pewnego dnia odziedzicza farmę po jakimś członku rodziny. I tu do akcji wkracza gracz. Podstawowe wyposażenie farmy to pies, koń i jakieś narzędzia. Chyba. Bardzo ważne jest budowanie dobrych relacji ze zwierzakami. Koń lubi, żeby go codziennie szczotkować i zrobić rundkę wokół włości, z psem zaprzyjaźniamy się rzucając piłkę i gwiżdżąc na niego. Szczotkę i piłkę trzeba było chyba zorganizować we własnym zakresie.
Czynności warto powtarzać codziennie z samego rana. Zwiększa to więź z pupilami, którą obrazują serduszka. Kochający nas pies to wierny kompan i obrońca farmy przed wilkami. Koń przyjaciel to szybka forma transportu. Z czasem wchodzimy w posiadanie reszty menażerii, jak kurczaki, krowy, owce itp. Z tymi też warto trzymać dobre relacje. Kochane zwierzęta znoszą większe jajka, dają więcej mleka, wełny i tak dalej.
Oprócz zwierząt życie na farmie to także uprawa roli. Startujemy z małym poletkiem, ale z czasem dostajemy dotacje z Unii (żartuję) i stajemy się farmerem z prawdziwego zdarzenia. Z ogromnym polem i nowoczesnymi metodami uprawy, jak mega duża konewka. Proces uprawy wymaga konsekwencji i systematyczności. Trzeba kupić nasionka, zasadzić, a potem codziennie podlewać. Po pewnym czasie przychodzą żniwa i sprzedajemy plony albo zostawiamy na własny użytek. Rodzajów roślin jest od zatrzęsienia. To właśnie w tej grze nauczyłem się słówka cucumber, które bawi mnie po dziś dzień.
Czas gry podzielony jest na dni. Każdy dzień trwa jakieś pół godziny (strzelam), a zamiast miesięcy mamy pory roku składające się chyba z dni trzydziestu (strzelam po raz kolejny). Codziennie wieczorem możemy obejrzeć prognozę pogody, żeby przygotować się na kolejny dzień i zabezpieczyć farmę przed ewentualnymi klęskami żywiołowymi.
Ale praca na roli, to tylko jeden z aspektów życia wsiura. Farma leży w obrębie sympatycznego miasteczka, które zamieszkują ciekawe osobowości. Ksiądz, policjant, karczmarz, akwizytor Won (pamiętam!) i kilka dziewczyn, które możemy uczynić naszymi małżonkami. Pamiętam szczególnie dwie panny: Popuri i Karen. Dziewuchy mają wymagania. Aby stanąć na ślubnym kobiercu należy zdobyć serce wybranki, ale też spełnić pewne warunki, jak rozbudowa chałupy. Można mieć nawet dzidziusia!
Ale nie wszyscy są naszymi przyjaciółmi. W Mineral Town (właśnie przypomniałem sobie nazwę miasteczka!) mamy też rywali. Z tymi najczęściej stajemy w szranki na festynach, których nie brakuje. Każda pora roku to kilka okazji do spotkania się z tubylcami. Festyny obfitują w różne konkurencje. Pływanie, konkurs na najlepsze ciasto (bo można gotować) czy najładniejszego konia to tylko kilka przykładów. Więcej nie pamiętam.
Zabierając się do pisania pamiętałem tylko kilka nieistotnych szczegółów. Niesamowite, jak głęboko w pamięci utknęła mi ta gra i ile rzeczy sobie przypomniałem. Są jeszcze jednak dziesiątki wspomnień, które gdzieś przez te lata umknęły. Doskonale pamiętam na pewno fakt, że Back to Nature pod pozorami wesołej popierdółki skrywało naprawdę złożony i czasochłonny świat, który wciągał niczym odkurzacz.
Tak, to zdecydowanie gra mojego dzieciństwa. Wybacz Crash, wybacz Raul z ISS Pro Evo.
Moja mama do tej pory nie wie, że wtedy symulowałem. Powiedzieć jej?