Gry bitewne to drogie i czasochłonne hobby – figurki jednostek kosztują krocie, a należy je jeszcze posklejać, pomalować z jako taką starannością, by nie wyjść na kompletnego abnegata przed znajomymi, potem poustawiać je na wymodelowanych własnymi rękami gipsowych górkach, udających pole bitwy aby, w trakcie zmagań trwających kilka godzin (dłuższe bywają jedynie mecze krykieta, ale cóż się dziwić – to również brytyjski wynalazek), okupionych wielokrotnym rzucaniem garścią kostek i zaglądaniem do trzech podręczników z zasadami gry, udowodnić swoją wyższość nad przeciwnikiem.
Na szczęście, dla tych z mniejszymi zasobami gotówki i cierpliwości, pozostają jeszcze komputerowe adaptacje „bitewniaków”. Obecnie nisza ta jest praktycznie zdominowana przez firmę Relic, tworzącą gry osadzone w uniwersum Warhammera 40 000, najpopularniejszego na zachodzie systemu bitewnego, opracowanego przez potentata branży figurkowej, brytyjskie Games Workshop.
Jednak klimatyczne, mroczne science-fiction to nie jedyna kura znosząca złote jaja wyspiarskim producentom plastikowych armii. Równie zyskownym interesem jest starszy brat Warhammera 40k – Fantasy Battle, który, jak sama nazwa wskazuje, lasery i czołgi wymienia na łuki i rycerzy, walczących z orkami, elfami i całą zgrają inszego niestworzonego tałatajstwa. W tym właśnie świecie osadzone są dwa tytuły, które starsi gracze wspominają z rozrzewnieniem: starożytny (bo wydany w 1995 roku) Shadow of the Horned Rat oraz jego sequel, Dark Omen, który pojawił się na rynku w 1998 – lepszy, ładniejszy, usprawniony w każdym aspekcie względem poprzednika.
Łza kręcąca się teraz w oku weteranów RTSów jest w pełni zrozumiała, gdyż obie wymienione pozycje są uznawane za jedne z najtrudniejszych gier w historii, zaś ci, którym udało się je ukończyć, zapewne wciąż czują dumę. Osoby, które nie miały z nimi styczności, a po przeczytaniu tych słów uśmiechają się pobłażliwie i wierzą w swojego skilla, wyrobionego w Starcrafcie... zapraszam, spróbujcie. 90% niedowiarków odpadnie po jakichś czterech misjach. Natomiast pozostali zakochają się w grze bez pamięci. Pomimo rzucania myszką o ścianę. Ale o legendarnej trudności potem. Najpierw skupmy się na bardziej oczywistych plusach.
Wśród powodów bezgranicznej miłości do Dark Omena, wymienianych przez fanów, na pewno znajdzie się fabuła. Młodsi pokręcą nosem na małą ilość przerywników filmowych (które dziś skleciłby prawdopodobnie trójkowy student grafiki komputerowej), zaś przedstawienie większości zdarzeń poprzez tak zwane gadające głowy, prowadzące długie konwersacje, może skutecznie zniechęcić do zgłębienia trzymającej w napięciu i rzucającej nas po całym Starym Świecie historii zmagań oddziału najemników z przeważającymi siłami zielonoskórych i umarlaków. Jednak gra aktorska i dialogi, zwłaszcza odzywki cynicznego głównego bohatera i alter ego gracza, Morgana Bernhardta, pozwalają zapomnieć o dość oszczędnym technicznie przedstawieniu intrygi.
Pomimo pewnych niedoskonałości, grafika na zawsze zapadła w pamięć tym, którzy mieli okazję odpalić Dark Omen w dniu premiery. Ci, którzy zasiądą doń dopiero teraz, nie docenią rzecz jasna pola bitwy w pełnym 3D i możliwości obracania go o 360⁰, ale 14 lat temu był to prawdziwy przełom, na miarę wynalezienia krojonego chleba. Zresztą, same miejscówki, w których toczymy boje, nawet dziś mogą cieszyć oko. Wystarczyło zobaczyć pierwszą misję, rozgrywającą się na sielankowej polance – tu jakaś chatka, tam wodospad, ćwierkają ptaszki, a przed naszą bandą najemników oddziały goblinów ukryte małym zagajniku . Niestety, z jednostkami sprawa wygląda nieco inaczej – są to po prostu dwuwymiarowe sprite’y. Jest to jednak w pełni zrozumiały zabieg, bo w dniu premiery mało która maszyna potrafiłaby uciągnąć wymodelowane w pełnym 3D postacie w takiej ilości – na dalszych etapach fabuły w bitwach bierze udział nawet 30 regimentów jednocześnie i cała ta zgraja przyprawiłaby nawet najlepsze ówczesne pecety o sporą czkawkę.
Warto też wspomnieć o przyjaznym interfejsie. Zwłaszcza ci, którzy mieli wcześniej styczność z o wiele bardziej topornym sterowaniem w Shadow of the Horned Rat, docenią prostotę i łatwość obsługi, do której wystarczy właściwie sama mysz i nawet laik pojmie, że lewy klik zaznacza jednostki, a prawy wydaje rozkazy. Oczywiście ta wiedza nie wystarczy do zwycięstwa – poziom trudności Dark Omen wynika przede wszystkim z ograniczonych zasobów gotówki i rezerw ludzkich, którymi dysponujemy. Chwila nieuwagi i płacimy horrendalne stawki za uzupełnienie strat, a jednostki wybite do nogi giną bezpowrotnie. Co z tego wynika? Pyrrusowe zwycięstwo może przekreślić nasze szanse w kolejnej bitwie. Wtedy pozostaje jedynie load i wypróbowanie innej taktyki. I tak skutku, bo do niektórych starć trzeba podchodzić nawet dziesięciokrotnie. Dodatkowo, gracz może wystawić maksymalnie 10 jednostek, podczas gdy przeciwnika nie obowiązują takowe ograniczenia. Na domiar złego, najczęściej bitwę zaczynamy na z góry straconej pozycji, z której jak najszybciej należy wycofać, kogo się da, jeśli nie chcemy utracić połowy ludzi w pierwszych 30 sekundach starcia. Brak aktywnej pauzy, teleportujący się za plecy naszej artylerii wraży magowie, ataki z trzech stron jednocześnie... Dark Omen potrafi z najlepszych taktycznych klikaczy wycisnąć ostatnie soki. Bez uprzedniego zapamiętania, w którym punkcie mapy czai się zasadzka i gdzie znika ten jeden, przeklęty nekromanta po przetrzebieniu naszych chłopców, nie mamy szans na satysfakcjonującą i dającą jakiekolwiek perspektywy na dalszą grę wygraną.
Chciałbym złożyć obietnicę wszystkim fanom strategii, którzy w Dark Omen jeszcze nie grali: Jeśli tylko uda wam się uruchomić grę na nowszych maszynach (polecam fanowskie patche, znikają problemy z niewyświetlaniem kursora, wywalanie na pulpit i kilka innych baboli wynikających z winy programistów, którzy nie przewidzieli, że Windows 98 nie jest systemem, który przetrwa do końca świata), możecie być pewni, że wasze szare komórki znów będą pracować na najwyższych obrotach. Bo takich RTSów, bez tutoriali i prowadzenia za rączkę, już się po prostu nie robi. Gwarantuję, że gra nigdy nie zniknie z waszego dysku. Tylko kupcie sobie jakąś myszkę za 30 złotych, szkoda by wywalać nowego Logitecha przez okno. Meliska albo Nerwosol też byłby wskazany. I nigdy, przenigdy nie interesujcie się wersją na PS One – szkoda zdrowia.
Tytuł niniejszej serii pozwoliłem sobie pożyczyć od pana Maurycego Gomulickiego, którego zwykłem byłem czytać za czasów świetności Machiny w latach 90. Mam nadzieję, że nie będzie mi miał za złe, że nazwa jego sławetnego działu, w którym poszukiwał między innymi odlewanych chałupniczo figurek ze Star Wars gdzieś na bazarku w Meksyku zostanie wykorzystana do opisywania gier otoczonych od lat miłością wiernych fanów.