Lubicie Denzela? Ja lubię. Może w ostatnich latach odwalał pańszczyznę w letnich produkcjach, ale facet ma w sobie charyzmę, którą uwalnia, gdy dostaje w ręce właściwy scenariusz. W Locie Roberta Zemeckisa rozgrywa on jedną z lepszych partii w swojej karierze, nominacja do Oskara w pełni zasłużona i...chyba będę mu kibicować. Dlaczego?
Bo Lot jest filmem mocno średnim. To podręcznikowy dramat o staczaniu się geniusza, który teoretycznie uratował 96 pasażerów nurkującego ku glebie samolotu, a w praktyce złamał prawo oraz wszelkie przepisy stanowiące o bezpieczeństwie cywilnego lotnictwa. Zemeckis tym obrazem zrywa z dotychczasowym, efekciarskim stylem, zabawą bezdusznymi animacjami oraz aktorami ubranymi w śmieszny strój wypchany czujnikami. Ale nie otwierajcie szampana zbyt wcześnie. Lot nie jest ani oryginalny, ani specjalnie kontrowersyjny, aby o nim mówić, pisać i opowiadać bez końca. To zbitka klisz. Ale...
Ale jest jedna zaleta, która kładzie cień na ewentualne niedoróbki, schematyczne rozwiązania i ckliwe momenty. Jest nią właśnie rola Washingtona, znakomita, odegrana koncertowo, starannie, bez szarży, przytłaczająca emocjonalnie. Od pierwszej sceny, gdzie bohater budzi się na kacu obok nagiej koleżanki z pracy, aż do ostatniej sekundy gdy otrzymuje na twarz najtrudniejsze pytanie w swoim życiu, jest to postać poprowadzona przez aktora wyśmienicie i można jej tylko cholernie współczuć. Whip Whitaker staje się ofiarą swojego geniuszu i słabości, bo to, że czuje się doskonale w powietrzu – wiedzą wszyscy. Że wciąga biały proszek do nosa i popija butelką whisky – wie tylko on sam i bliskie mu osoby.
Nową produkcję Zemeckisa polecam Wam nie ze względu na wartości przemycone w przewidywalnej i nieco sztampowej fabule. Zobaczcie Lot dla Denzela Washingtona i jego kunsztu. Jak często czytam w sieci różne opinie pokroju „warto iść dla efektów i wybuchów” tak chciałbym zachęcić, abyście czasem poszli „dla czyjegoś talentu”. Naprawdę warto. Gorzka, życiowa historia na dużym ekranie.
Ocena 6,5/10