Miałem całą gamę powodów, żeby podjarać się Pacific Rimem. Pierwszy i najbardziej oczywisty – WIELKIE ROBOTY WALĄCE PO MORDZIE JESZCZE WIĘKSZE POTWORY. Drugi to obsada, w której znalazło się dwóch aktorów z najlepszego serialu wszechczasów, Sons of Anarchy. Trzeci, Guillermo del Toro za sterami produkcji dawał konkretne nadzieje, że to się nawet uda. Czwarty, raźny głos GLaDOS w charakterze sztucznej inteligencji obsługującej roboty, tak się kupuje fanów. Piąty wyszedł dopiero w trakcie seansu i jest powodem, dla którego film obejrzę jeszcze co najmniej raz – Pacific Rim sprawił, że na dwie godziny stałem się dziesięciolatkiem z bananem na mordzie oglądającym kolejne epickie* walki i co kilka minut miałem ochotę zakrzyknąć FAK JE!
Film od samego początku wrzuca widza w wir akcji. Zamiast pokazywać cały początek wojny, streszczono ją w kilkuminutowej sekwencji, którą spokojnie można w przyszłości przerobić na prequel (oby! Moje dziesięcioletnie ja chce więcej!), w samym obrazie opowiadając raczej o tym, jak to się skończyło. Stąd mamy konkrety – walki z coraz to większymi potworami za pomocą olbrzymich mechanicznych pięści, okazyjnie wspomaganymi działami plazmowymi, mieczami, rakietami czy zaimprowizowanymi broniami. Wagony kolejowe robią za kastety, statki za maczugi, nie ma że nudno. Kaiju, bo tak się nazywają tutejsze potwory, nie pozostają dłużne i oprócz szczęk i szponów też od czasu do czasu zaskakują bardziej wymyślnymi sposobami robienia kuku. Dzięki temu kolejne walki wcale nie nużą, ciągle widzimy coś nowego.
A co ciekawe, będącej pretekstem do tego wszystkiego fabuły jest więcej, niż można by się spodziewać. Nie jest ona wysokich lotów, bo WIELKIE ROBOTY WALĄCE PO MORDZIE JESZCZE WIĘKSZE POTWORY, zamiast tego odbębnia wszystkie możliwe schematy gatunkowe mecha. Nie jest to wada, raczej miły nostalgiczny powrót do dzieciństwa. Jest główny bohater po przejściach, starający się poradzić z tragedią, jest wątek miłosny, na szczęście nienachalny i niezmierzchowy, mamy dwóch rąbniętych naukowców robiących za comic relief, irytującego i pyszałkowatego rywala pilotującego innego Jaegera (tutejsza nazwa mechów), w końcu starego żołnierza-szefa którego wszyscy słuchają i który co jakiś czas wali jakąś wypełnioną patosem mową. Postacie rozwijają się w trakcie seansu, przezwyciężają własne wady, takie tam typowe klisze. A wszystko to jest o tyle fajne, że w przeciwieństwie do wszystkich tych stylizowanych ma mhrok produkcji wydźwięk jest optymistyczny, to kino przygodowe opowiadające o wzajemnym zaufaniu i wygrywaniu. Kino przygodowe jak za starych, dobrych lat dzieciństwa, w którym wiadomo kto jest dobry, kibicujemy „naszym”, a rzucane tu i ówdzie one-linery nie wywołują zażenowania, bo autentycznie pasują do klimatu. A jak już czasem zdarzy się coś faktycznie głupiego, to nie przeszkadza, bo taka konwencja filmu.
Na seans wybrałem się do koninskiego Heliosa i pojawił się pewien zgrzyt. Dolny kawałek filmu był ucięty, do tego stopnia, że część napisów okazała się nieczytelna. Po kilku minutach nieco przesunięto ekran w górę tak, że dało się wszystko przeczytać, chociaż ogonki niektórych liter nadał znikały za ekranem. Spytałem obsługę co jest, to mi odpowiedzieli, że taką kopię dostały wszystkie kina i to nie ich wina. Nie wiem na ile to prawda, ale jeśli oglądaliście film w 2D, to nie krępujcie się napisać, czy też mieliście taki problem. |
Del Toro powciskał też gdzie się dało mrugnięcia okiem do fanów. Platforma startowa Jaegerów oraz niektóre kadry mogłyby zostać z powodzeniem przeklejone do ewentualnej ekranizacji Evangeliona. Same roboty to miks mechów klasy Eva, Gundamów, nie-pamiętam-jak-się-nazywały z Armored Core i pewnie jeszcze kilku innych produkcji których nie wyłapałem. Kaiju to… no, dokładnie Kaiju, czyli japońskie potwory z ichniej kinematografii. Wizualnie wszystko prezentuje się obłędnie, design mechów i potworów daje radę, a sceny walk nie są też tak chaotyczne jak u Michaela „WIĘĘĘĘĘĘĘĘCEJ WYBUCHÓW” Bay’a. Muzyczny motyw przewodni filmu tak perfekcyjnie z nimi współgra, że po filmie całą drogę powrotną podśpiewywałem sobie dududududuDUUUUUUUM. W trakcie pisania tej recenzji leci też zapętlony w tle. No i jest też GLaDOS, choć niestety film nie kończy się przejęciem przez nią władzy nad Jaegerami i użyciem ich do zawładnięcia światem. Trochę szkoda.
Aktorzy za dużo do odgrywania to nie mieli, więc i ciężko ich krytykować, chociaż główna rola kobieca, odgrywana przez Rinko Kikuchi mogła być bardziej rozbudowana – jakiejkolwiek ikry z jej strony nie stwierdzono. Po doskonale wyszkolonej wojowniczce, na dodatek kierującej olbrzymim mechem, oczekiwałbym czegoś więcej niż tylko bycia sobie i wysłuchiwania rad od głównego bohatera. Fajne kreacje mieli z kolei Charlie Day i Burn Gorman, wspomniani wcześniej zbzikowani naukowcy, ich wzajemne przekomarzania dawały dużo funu. Ron Perlman też miał świetną drugoplanową rolę. Charlie Hunnam i Idris Elba swoje role zagrali jak należy, bez szału, ale też bez niczego, do czego można by się przyczepić.
Na chwilę obecną Pacific Rim to najlepszy blockbuster tego roku. Pełen akcji, ze świetnymi efektami specjalnymi, toną geekowskich nawiązań i regularnym puszczaniem oka do osób wychowanych na anime i monster movies. Jest dokładnie tym, czym miał być – filmem o WIELKICH ROBOTACH WALĄCYCH PO MORDZIE JESZCZE WIĘKSZE POTWORY i jako taki spełnia wszystkie oczekiwania. Wystarczy nie oczekiwać od niego niczego więcej, a z seansu wyjdzie się zachwyconym. Acha, z przyzwyczajenia poszedłem na wersję 2D, ale z tego co słyszałem, to akurat w tym wypadku 3D wyjątkowo daje radę, więc warto się skusić na taką wersję. Także do kina marsz. DUDUDUDUDUDUUUUUUM!
* Słowo epickie jest regularnie nadużywane i wciskane gdzie się da, co mi zresztą regularnie wypomina Jaszczomb. Well, w tym filmie jest ono na miejscu. DUDUDUDUDUDUUUUUUUM.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa.