Zacząłem cykl o klasykach kina grozy i... z przyczyn nie do końca zależnych ode mnie pojawiły się tylko dwa teksty. Wypadałoby przeprosić i nadrobić zaległości, co niniejszym czynię. Dziś chciałbym zabrać was w zamierzchłą przeszłość. Do czasów gdy Nasi dziadkowie byli jeszcze młodzi, a może nawet nie było ich jeszcze na świecie. Przenosimy się do roku 1910 by obejrzeć kilkunastominutową produkcję będącą pierwszą filmową adaptacją "Frankensteina" i jednego z pierwszych filmów grozy w ogóle. Zapraszam.
Na początek trochę informacji. Przez ponad pół wieku uważano, że film, który za chwilę będziecie mogli obejrzeć przepadł na zawsze wraz z pożarem wytwórni, w której powstał. Dopiero w latach osiemdziesiątych prywatny kolekcjoner nazwiskiem Dettlaff zorientował się, że wśród jego skarbów jest, być może jedyna zachowana, kopia "Frankensteina". Można by pomyśleć, że była to wspaniała okazja do zbicia fortuny sprzedając film do muzeum czy telewizji, ale Dettlaff należał do grona tych zdziwaczałych kolekcjonerów. Filmu nie chciał pokazać nikomu, mimo że przechowywał go w warunkach, które prawdopodobnie przyczyniły się do jego dzisiejszego niezbyt dobrego stanu. Na domiar złego za ciężkie pieniądze odsprzedawał tylko, krótkie fragmenty zaginionego dzieła. Odmieniło mu się dopiero niemal na łożu śmierci i od 2002 roku film można obejrzeć niemal wszędzie i to za darmo!
Jak mieliście się okazję przekonać film nie ma wiele wspólnego z książkowym oryginałem. Zaraz, obejrzeliście już film? Tak, to ten film na youtube wrzucony wyżej! Tutaj będą już moje wynurzenia o zawartości, a co za tym idzie spoilery! Z uwagi na ograniczony budżet i czas wyświetlania (wtedy filmy nie kosztowały fortuny) trzeba było się streszczać. Z tego względu w filmie nie ma tego co się przeważnie kinomanom z "Frankensteinem" kojarzy czyli samotnego zamczyska w górach, burzy z piorunami i kultowego już krzyku "It's alive!". Tutaj zamiast szalonego naukowca mamy genialnego studenta, który w jakieś dwie minuty odkrywa tajemnicę życia i śmierci, po czym tworzy "człowieka doskonałego".
Zwróćcie uwagę na pomysłowość twórców! Jesteśmy w roku 1910, nie ma mowy o efektach specjalnych stworzonych przy pomocy komputerów, bo ich zwyczajnie nie było! Po co mówić o komputerowych efektach specjalnych skoro nawet kamera musiała być ustawiona w jednej pozycji? Mimo to możemy podziwiać całkiem ładne efekty, które powstały w niesamowicie prosty sposób. Scena, w której monstrum rodzi się w oparach to... puszczony od tyłu film przedstawiający spalanie manekina. Kostium potwora musiał wykonać aktor go grający i dlatego wygląda on jak skrzyżowanie Hulka z Quasimodo. Mimo wszystko całość prezentuje się całkiem dobrze i nie razi pokraczną brzydotą przypisywaną starym horrorom. Ciekawym z punktu widzenia dzisiejszego widza może być fakt nałożenia kolorowych filtrów na niektóre sceny. Takie filtry kosztowały „oczy z głowy” i dlatego cały film się ich nie doczekał. Dodano je tylko w konkretnych scenach, tak by kolory podkreślały nastrój panujący w wyróżnionych scenach. Jesteście w stanie powiedzieć o jakie emocje chodziło twórcom?
Warto docenić też starania twórców celem obejścia problemu statycznej kamery. To właśnie dlatego w niektórych scenach pojawia się lustro pozwalające zobaczyć widzom to co leży poza zasięgiem kamery. Lustro zresztą staje się potem istotnym elementem fabularnym – to ono pokazuje Frankensteinowi jego duszę – potwora...