No... trochę mnie na gameplayu nie było, ale jak się okazało nic nie jest w stanie zatrzymać na dobre moich grafomańskich zapędów i wróciłem! Dziś mam dla was kolejną, trzecią już, relację z Pyrkonu. Tym razem imprezie towarzyszyło zawodzenie wojujących feministek straszących bojkotem festiwalu i marudzenie domorosłych artystów, którzy już przed festiwalem wiedzieli, że wszystko okaże się totalną klapą, organizatorzy Pyrkonu się sprzedali, a tłumy niewyżytych nerdów będą się zasadzać na honor cnotliwych cosplayerek, których swoją drogą było jeszcze więcej niż ostatnio. Wszystko przez wypełniony pornografią i odwołujący się do najniższych instynktów drzemiących w mężczyźnie spot reklamowy, który możecie obejrzeć tutaj. Straszny, prawda? Najlepsza reklama na świecie to może nie jest, ale mogło być gorzej...
Na szczęście apokaliptyczne wizje ludzi używających zwrotów pokroju „męska końcówka” się nie sprawdziły i na tegoroczny Pyrkon przybyły prawdziwe tłumy (grubo ponad 20 tysięcy!) głodnych wrażeń ludzi, którzy najwyraźniej nie przestraszyli się obscenicznych reklam. Jeśli na kimś liczba ta nie robi wrażenia to wypadałoby mu uprzytomnić, że to dwa razy więcej ludzi niż w zeszłym roku i nawet pięciokrotnie więcej niż na innych tego typu imprezach w naszym kraju.
Nauczony doświadczeniem z poprzednich konwentów wyjechałem z domu kilka godzin wcześniej by ustawić się w gigantycznej kolejce i zdążyć zajrzeć wszędzie zanim zjawią się tłumy. Oczywiście okazało się, że mogłem sobie dłużej pospać, bo wejście na teren targów zajęło nam dosłownie kilka minut. Nie wiem co to za magia, ale w tym roku NIE BYŁO OGROMNYCH KOLEJEK. Co więcej tym razem gżdacze, czyli lokalna ochotnicza siła robocza, pilnowali żeby nikt się nie wcinał w kolejkę i kierowali ludzi do wolnych kas. Po zakupie biletu (50 złotych za 3 dni jeśli nie łapiecie się na żadne zniżki) u całkiem urodziwej pani dostaliśmy wejściówkę z odpowiednim kodem, który trzeba wepchnąć do bramki by dostać się na teren konwentu. Wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i zrezygnowano z upierdliwych opasek na rękę, które nie dość, że były średnio wygodne w użytkowaniu to jeszcze trzeba było machać nimi przy wejściu do każdego budynku. Muszę jednak przyznać, że bramki stanowiły największy problem dla wielu uczestników i tworzyły się koło nich całkiem spore korki, bo jakoś nikt nie potrafił się przez nie sprawnie przebić. Na szczęście te od strony ulicy Śniadeckich szybko się zepsuły i ich rolę pełnili gżdacze, którzy sprawdzali czy mamy wejściówkę. Niektórzy wczuwali się w rolę do tego stopnia, że na widok plakietki wydawali z siebie charakterystyczne „beep” przypominające kasę w markecie ;).
Prócz samej wejściówki każdemu odwiedzającemu festiwal przysługiwała wyprawka w postaci papierowej torby zawierającej skrót programu, mapkę, informator konwentowy, będący szczegółowym opisem wszystkich atrakcji (to coś miało ponad 200 stron!), kupon na darmową grę od Artifex Mundi (ja dostałem Szepty Mroku: Statek Widmo) i tą nieszczęsną kostkę od Q-Workshop.
W tym momencie ludziom, którzy nie byli nigdy na żadnym konwencie należy się mała doza informacji dodatkowych związanych z konwentami i ich specyficznym klimatem. Tutaj nie wypada dziwić się niczemu, na konwentach można zobaczyć takie rzeczy jak spontaniczny wspólny śpiew na korytarzu, ludzie rozdający darmowe przytulenia, dziewczyna czochrająca obcym ludziom we włosach czy dorośli ludzie bawiący się w berka. Wszystko to jest całkowicie normalne i każdy zachowuje się jak Twój serdeczny przyjaciel nawet jeśli widzisz go pierwszy raz w życiu stojąc w kolejce do toalety...
Pierwsze kroki na terenie konwentu skierowaliśmy do punktu gastronomicznego gdzie po zakupie pewnych ilości złocistego płynu (no co? Ciepło było...) podjęliśmy próbę ogarnięcia programu. Już na pierwszy rzut oka wiedzieliśmy, że nie będzie czasu na nudę. Plan był dosłownie wypchany różnymi atrakcjami i przewidywał zabawę przez całą dobę. Prócz całej masy prelekcji, spotkań z autorami, paneli dyskusyjnych i konkursów znalazło się też miejsce na koncerty i projekcje filmów.
Krótka rozkmina nad nieco koślawymi tabelkami wytyczyła trasę, którą mieliśmy podążać w poszukiwaniu przygody, skarbów i... większych ilości złocistego napoju. Zaczęło się od prelekcji związanej z twórczością Terry'ego Pratchetta, ale dość szybko się z niej zmyliśmy, bo okazała się mieć nieco inną formę od spodziewanej. Bonusowy czas wykorzystaliśmy kręcąc się po pawilonach, robiąc kiepskiej jakości zdjęcia i przeglądając oferty na „targowisku”. Jak się okazało na tegorocznym Pyrkonie można było zaopatrzyć się właściwie we wszystko: książki, ciuchy, biżuterię, tony rozmaitych gadżetów, gry komputerowe, planszówki, karcianki, a nawet... x-box one.
Kolejnym punktem programu, o który zahaczyliśmy były „Dźwięki Śródziemia”, ale z tego też trzeba było się zmyć wcześniej żeby odebrać resztę ekipy... dalej było spotkanie Jarosławem Grzędowiczem i krótka przerwa na... ekhm, zaczynam wyglądać jak alkoholik. W każdym razie kolejnym obowiązkowym punktem programu było kolejne podejście do Konkursu Wiedźmińskiego, na który wraz z Striderem zapisujemy się za każdym razem. Za każdym razem też jedynie nam się wydaje, że mamy jakieś szanse, kto by pomyślał, że proza Sapkowskiego ma aż tak oddanych fanów? W każdym razie gdyby ktoś pytał to odnieśliśmy kolejne spektakularne moralne zwycięstwo. Dalej było już spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem, które wypadło całkiem nieźle. Andrzej (na konwencie mówi się do wszystkich po imieniu/ksywce) był wyraźnie w dobrym humorze i już na starcie rzucał żartami, a podczas samego spotkania zapowiedział kontynuację „Kuzynek” i nawet przeczytał króciutki fragment... spotkanie wyszło na tyle dobrze, że do obowiązkowych punktów programu dopisaliśmy też jego prelekcję o kozakach. Dalej chcieliśmy posłuchać anglojęzycznej prelekcji o intrygującym tytule „When decapitation seems funny”, ale okazało się, że nastąpiła zmiana w planie i została zastąpiona czymś innym. Zastępstwo nie wzbudziło naszego zainteresowania i o godzinie 22 odtrąbiliśmy fajrant.
Sobota, czyli drugi dzień Pyrkonu zaczęła się nieco chaotycznie, już od rana mieliśmy odwiedzić kilka punktów programu, ale okazało się, że MTP przeżywa istne oblężenie spragnionych wrażeń geeków i z wielu punktów programu trzeba było zrezygnować, bo zwyczajnie nie dało się wleźć do wyznaczonej sali. Nie oznacza to oczywiście, że całą sobotę łaziliśmy bez celu między kolejnymi stoiskami! Udało nam się jakoś wepchnąć na spotkanie z Demem, wystartować w konkursie wiedzy o filmowym „Władcy Pierścieni”, ale jak się okazało Baniak (organizator konkursu) nieco na wyrost użył sformułowania „dla laików”, bo można było nadziać się na pytanie o nazwisko aktorki pojawiającej się jedynie przez kilkadziesiąt sekund na ekranie. Mimo wszystko muszę przyznać, że był to chyba jedyny konkurs, w którym mieliśmy jakiekolwiek szanse...
Dalsza część soboty zachowała mi się w pamięci jako ogromny miszmasz. Próba przebicia się do sceny celem zrobienia paru fotek na konkursie cosplayerów, pokazy szermierki, walki wikingów, tańce wszelakie, wypełnienie paru świstków papieru związanych z własną działalnością na Pyrkonie i sporo innych epizodów prowadzących prosto na prelekcję Pilipiuka o kozakach, a potem ogromna kolejka po autograf, chwila przerwy po której zostałem podstępem (no, prawie podstępem) zaciągnięty na prelekcję o My Little Pony. Z prelekcji nie zrozumiałem wiele, ale podobno miałem minę wyrażającą bezbrzeżnie cierpienie. Za to dowiedziałem się, że fandom, który najwyraźniej sam siebie nazywa bronies jest najlepszy na świecie, a jakiś gość na filmie, który nam puszczono pochwalił się, że od kiedy ogląda kucyki ma wielu przyjaciół. Damn, jakoś mnie tak reklama nie przekonała. Na domiar złego okazało się, że w czasie kiedy lud zgromadzony w sali śpiewał jakąś kucykową piosenkę (no dobra, to akurat było fajne) spieprzył nam ostatni autobus i do mieszkania trzeba było zasuwać pieszo.
Duża część niedzieli upłynęła mnie i Striderowi pod znakiem mentalnych przygotowań do konkursu, którego byliśmy organizatorami. Konkurs Zagłady, bo taką nazwę otrzymało to przedsięwzięcie, chyba można zaliczyć do udanych. Frekwencja był raczej niska, ale mam zamiar zwalić to na nieludzką porę, którą nam wlepiono w programie. Kto przyjdzie na sadystycznie trudny konkurs w niedzielny poranek? No, w każdym razie udało się uzbierać cztery drużyny, które konkurowały o całe 160 pyrfuntów, czyli konwentową walutę, którą można wymienić w specjalnym punkcie na nagrody. Żeby było śmieszniej gdy wychodziliśmy z sali konkursowej duża część miejsc była już zajęta, a ktoś nawet pogratulował nam udanego konkursu i wyraził nadzieję na powtórkę w przyszłym roku.
Notatka na przyszłość: Strider jest sadystycznym potworem lubującym się w wyciskaniu z uczestników siódmych potów.
Po konkursie naszła nas niepokojąca myśl. Jesteśmy na Pyrkonie, a nie zagraliśmy w żadną planszówkę. Czailiśmy się co prawda na możliwość przetestowania „Pana Lodowego Ogrodu”, ale nie udało się przebrnąć przez ogromną kolejkę ludzi zainteresowanych tym tytułem. Koniec końców zagraliśmy w „Wiedźmy”, osadzoną w realiach świata dysku grę planszową. Każdy z graczy wcielał się w jedną z tytułowych wiedźm i starał się rozwiązać możliwie dużą liczbę problemów w królestwie Lancre. Dodatkowego smaczku grze dodawał fakt, że każda z czarownic może postradać zmysły, a gdy na planszy zbierze się wystarczająco dużo elfów to... przegrają wszyscy uczestnicy zabawy. Po partii wiedźm pokręciliśmy się jeszcze trochę po targowisku, kupiliśmy kilka losów na loterie (pro tip: w niedziele nie dało się już wygrać cukierków i wszyscy dostawali zamiast nich przypinki) i poszliśmy przygotowywać się na podróż powrotną zostawiając Stridera sam na sam z tłumem wielbicieli oczekujących na jego prelekcje o czarownicach, diabłach i czymś tam jeszcze ;)
Więcej zdjęć tutaj. Przyczyna ta sama co ostatnio - tworzenie galerii na gameplayu jest niemożebnie upierdliwe. Już prościej wrzucić na fejsa ;)