Nie - seria "SyFy w kinie" nie będzie o drobnoustrojach, które możemy przyswoić w zatłoczonej sali i metodach Sheldona Coopera na ich unikanie. W oczekiwaniu na premierę "Lone Survivor" (światową - brak na razie informacji o polskiej), przybliżymy sobie kilka filmów z siłami specjalnymi w roli głównej. Chciałbym skupić się zwłaszcza na tych mniej znanych - na początek obraz z najbardziej dosłownym tytułem: "Special Forces"
Francuska produkcja wyświetlana była w polskich kinach pod nazwą "Terytorium wroga". Zwiastuny zapowiadały naprawdę świetny i widowiskowy film, niestety dostaliśmy coś bardzo przeciętnego i nierównego. Dobre i zachwycające elementy mieszają się ze słabymi i wręcz amatorskimi - "Forces spéciales" chyba ogląda się lepiej jako film... niemy.
Twórcy dysponowali wszystkim co potrzebne, by stworzyć kawałek niezłego kina - zawiódł chyba fakt, że... byli Francuzami, którzy umieją robić niezłe komedie czy melodramaty, ale filmy wojenne to inna bajka. Co im wyszło?
Zarys historii - wzorowany praktycznie 1:1 na filmie "Łzy słońca" (który mimo paru wad i błędów - był świetny). Tu również mamy kobietę, którą należy jak najszybciej wywieźć z zagrożonego rejonu, a zadania podejmuje się mały oddział komandosów, następnie cała grupa musi uciekać przed ścigającymi ich hordami bojowników, w trudnym, wrogim terenie. W porównaniu do "Tears of the Sun" - lekarkę zastąpiła dziennikarka, Afrykę - Afganistan, Sealsów - Forces Spéciales, a afrykańskich partyzantów - talibowie. Reszta jest identyczna.
Obsada zapowiadała się również nieźle: Diane Kruger jako dziennikarka, znany choćby z "Gladiatora" czy "Amistad" - czarnoskóry Dijmon Hounsou, czy Denis Ménochet - pamiętny farmer z początkowej sceny "Bękartów Wojny". Niestety - ani reżyser, ani scenarzysta nie dali tej obsadzie zaistnieć w filmie.
Twórcy umiejętnie wybrali też lokacje - bardzo przypominające Afganistan, a same zdjęcia są perfekcyjne i wręcz niesamowite. Lądujący na pustyni, w tumanach kurzu Hercules czy częste panoramy górskich krajobrazów są na najwyższym poziomie i naprawdę robią ogromne wrażenie. Miejscami widać nawet pewne inspiracje z "Władcy Pierścieni" - szeroki kadr, drużyna wędruje w kolumnie - symboliczne sylwetki na tle ogromnych szczytów. Muzyka nie jest nadzwyczajna, ale nie przeszkadza i znośnie dopełnia świetne obrazy.
Mimo tych zalet - film został całkowicie "zepsuty" beznadziejnym montażem i kiepskim scenariuszem. Być może w oryginale odbiór jest trochę lepszy (ja musiałem wierzyć napisom), ale bazując na tym, jak często odzywają się bohaterowie - poprawa byłaby minimalna. Dialogi jeśli już się pojawią - są bardzo kiepskie, drewniane, przypadkowe, praktycznie nikt ze sobą nie rozmawia, w czasie walk - operatorzy milczą, nikt nie przekazuje sobie informacji gdzie czysto, co jest za rogiem - nie ma tak zwanego "radio chatter", każdy biega i strzela gdzie chce w milczeniu. Są tylko suche i zdawkowe komentarze w czasie marszu, Diane Kruger również może w tym filmie tylko "wyglądać" i grać minami - nie dano jej żadnej dłuższej linii dialogowej.
Do tego dochodzi amatorski wręcz montaż. Film nie ma żadnego tempa. Długie ujęcia i szybkie, pocięte sceny przeplatają się ze sobą całkiem przypadkowo. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdzie cała grupa ostrzeliwuje się z wrogiem w wiosce, na dystansie 20-30 metrów, nagle cięcie i po sekundzie wszyscy są kilometry za wioską, w terenie ze śniegiem, a talibowie ledwo ich widzą. Co jeszcze ciekawsze - tłum bojowników cały czas goni jednego z żołnierzy i jest te 20 metrów za nim, w zupełnie innej scenerii. Podobnie jak w "Łzach słońca" walki często wyglądają tak, że wszyscy stoją na baczność w otwartym terenie i strzelają przed siebie, ale to jeszcze można by wybaczyć. Montaż i słabe dialogi - nie, kładą cały film. Dochodzą do tego - na szczęście nieczęste - wstawki z salonów prezydenta Francji, gdzie zapadają decyzje - tam dialogi i aktorstwo sięgają poziomu "Dlaczego ja" i "Trudnych spraw".
Oprócz nawiązań do "Tears of the Sun" - uważni widzowie wyłapią na pewno mały hołd (tribute) dla filmu "Pluton". "Forces spéciales" jest przykładem, jak można zmarnować 10 milionów euro, gdy do pracy wybierze się kilku niewłaściwych ludzi. Napisane inaczej kwestie i inny montaż dałyby świetny, wojenny film - odmienny, bo francuski - nie hollywoodzki. Wart jest zobaczenia, choćby ze względu na niesamowite zdjęcia, ale na pewno zostawi nam spory niedosyt - w kinie wojennym nadal chyba królują Amerykanie.
Szkoda, że jak zwykle zwiastun jest lepszy od filmu...
Na deser możemy zerknąć jeszcze na kolejny przykład, jakie zdjęcia potrafią kręcić Francuzi - film "Les Chevaliers du Ciel" ("Jet Fighters") odznacza się również dramatycznie słabą fabuła i aktorstwem (szkoda czasu na pisanie recenzji), ale zdjęcia lotnicze... zapierają dech! (pełny ekran, HD i słuchawki na uszy obowiązkowo!!! :))
"Stylusem i klawiaturą" na Facebooku