„Tancerze burzy” Jaya Kristoffa trafili do mnie z polecenia, bo nie wiem, czy sama sięgnęłabym młodzieżowy steampunk w japońskich realiach. Skoro podobno to niezła powieść, to może warto poszerzyć doświadczenia. O autorze w życiu nie słyszałam i w sumie nic dziwnego, bo „Tancerze burzy” to jego debiut. A czym zajmował się wcześniej, można dowiedzieć się z absolutnie genialnej notki biograficznej: http://www.jaykristoff.com/ - od razu moje nastawienie zmieniło się z neutralnego na pozytywne.
Początek jednak nie nastrajał optymistycznie ze względu na panujący w nim chaos – trudno było się połapać kto kogo jak i dlaczego, a masa japońskich słówek nie ułatwiała zadania. Co prawda na końcu książki jest słowniczek, co bardzo doceniam, ale jednak przypisy dolne byłyby wygodniejsze. Na szczęście chaos się kończy, a powieść zaczyna mieć ręce i nogi.
Okrutny szogun rządzący wyspami Shima zleca swojemu wielkiemu łowczemu Masaru i jego nastoletnie córce Yukiko schwytanie gryfa, zwanego też tygrysem gromu. Pierwszy problem: Masaru wielkim kiedyś był, ale stoczył się w otchłań nałogów, w dodatku choćby nawet chciał, to i tak nie ma na co polować: coraz większą powierzchnię Shimy pokrywają wyjaławiające ziemię uprawy lotosu, a powietrze jest tak zatrute, że oddychanie bez maski to wyjątkowo głupi pomysł. Problem drugi: gryfy to już tylko bajka, od kilkudziesięciu lat nikt żadnego nie widział. Odmowa jednak to pewna śmierć, więc nasi bohaterowie wyruszają na wyprawę. O dziwo udaje im się schwytać legendarne stworzenie, ale wbrew pozorom to nie zwiastun szczęśliwego końca, lecz początek problemów i odkrywania przez Yukiko nieprzyjemnych prawd o swoim kraju oraz bolesnych tajemnic rodzinnych. Do tego mamy jeszcze wątek miłosny, na szczęście bardzo stonowany – nie wywołał u mnie zgrzytania zębami, a to już coś. Fabuła nie należy do nadmiernie skomplikowanych, pewne zwroty akcji można łatwo przewidzieć, pewne rzeczy udają się za łatwo (np. gryf dziwnie szybko decyduje się pomóc Yukiko, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności ich pierwszego spotkania) natomiast nie można narzekać na brak akcji. Bohaterowie, mimo pewnej schematyczności (okrutny władca, ojciec zniszczony demonami przeszłości) są nieźle wykreowani, a najbardziej udanym jest gryf Buruu, wyjątkowo inteligentna bestia, a jego dialogi z Yukiko (obdarzonej darem dziwnie podobnym do Rozumienia z cyklu Robin Hobb o Skrytobójcy) dostarczyły mi dużo radości. Świat jest przedstawiony bardzo realistycznie, a nawet powiedziałabym turpistycznie. Niby to takie oczywiste: przemysł = zatrucie środowiska, a jednak sposób prezentacji robi wrażenie.
Dla porządku dodam, że wbrew opisowi nie jest to steampunk, bo pary tam za grosz nie ma. Bardziej pasuje określenie dieselpunk, ale może było ono zbyt hermetyczne, żeby znaleźć się na okładce.
Mimo kilku wad „Tancerze burzy” wciągają i oferują na tyle dobrą rozrywkę, że z chęcią sięgnę po kolejny tom.