Nie wiem jak Wy, ale ja od dziecka uwielbiałem przygody Indiany Jonesa. Charyzmatyczny bohater, mogący pochwalić się olbrzymią wiedzą z zakresu historii oraz niezwykłą wprawą posługiwania się biczem i dowcipem, jest postacią, którą naprawdę ciężko jest nie lubić. Dlatego też, od zawsze kibicowałem każdej grze, w której słynny archeolog miał się pojawić. Pomijając prymitywne i w większości przypadków średnio udane platformówki z konsol ośmiobitowych i szesnastobitowych, wystąpił on także w kultowej serii przygodówek point n’ click oraz w dwóch grach action-adventure, moim zdaniem całkiem przyzwoitych. Niestety w dobie popularności przygód obdarzonej wielkim biustem pani archeolog rodem z Wielkiej Brytanii, obie te pozycje pojawiły się na rynku raczej bez echa i zyskując popularność jedynie w kręgu fanów Indy’ego. Fakt ten denerwował mnie niezmiernie, bo niczyje inne przygody, jak właśnie tej postaci zasługują na to, by zostać przeniesione do dopracowanych gier. Staff of the Kings , noszący kryptonim Indiana Jones 2008, miał być właśnie takim tytułem, lecz wyszło z tego coś zupełnie innego, bardzo odległego od pojęcia dobrej zabawy.
Pierwsze zapowiedzi pojawiły się niedługo po premierze Xboxa 360 i mówiły o godnej filmów fabule opowiedzianej w pełnej akcji i przygody grze, która swoją oprawą miała zachwycać. Takie teksty słyszeliśmy od developerów już nie raz, ale gdy pokazano pierwsze fragmenty rozgrywki zacząłem wierzyć, że być może mają szanse się sprawdzić. Bolał mnie jedynie fakt, że nie posiadałem żadnej z konsol HD, na które nowe przygody archeologa miały być tytułem na wyłączność. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy gra ukazała się na PSP, NDS, Wii oraz PS2, zaliczając przy tym roczne opóźnienie. Przyczyn tak drastycznej zmiany polityki wobec tego tytułu twórcy nigdy nie wyjaśnili, niemniej pozostało mi zmierzyć się z tym, co dla nas przygotowali. Należy tu dodać, że wersje na PS2 oraz Wii różnią się zasadniczo tylko sterowaniem, natomiast handheldy dostały zupełnie coś innego. Niestety spośród trzech gier spod tytułu Staff of the Kings, w jakie przyszło mi zagrać, wersja dla PSP wypada zdecydowanie najsłabiej.
Gdyby ktoś chciał zaprogramować generator przygód Indiany Jonesa, powinien zaimplementować w nim trzy podstawowe rzeczy: stare ruiny pełne różnorakich pułapek, znajdujący się w nich potężny mityczny artefakt, oraz hitlerowców lub sowietów próbujących go przejąć. Nie inaczej jest tym razem i gra wrzuca naszego bohatera w wir wydarzeń związanych z poszukiwaniami laski Mojżesza. Pragną ją posiąść hitlerowskie Niemcy, zapewne celem wykorzystania do inwazji swoich wojsk lądowych na Wielką Brytanię, tworząc suchą ścieżkę na dnie kanału La Manche. Kto by się jednak przejmował wtórnością, wszak przygody Indiego są zawsze dowcipne, pełne napięcia i wciągające. Z założenia, jest tak i tym razem, gdyż do założeń fabuły nie można się przyczepić. Gorzej, że forma w jakiej jest ona przekazana, woła o pomstę do nieba. Gdy po raz pierwszy uruchomiłem grę i rozpocząłem rozgrywkę pomyślałem, że coś musiałem przypadkowo nacisnąć- znalazłem się w samym środku akcji bez żadnego, choćby najkrótszego filmiku wprowadzającego. Gdy zresetowałem konsolkę i spróbowałem ponownie okazało się, że autorzy byli po prostu zbyt leniwi, by stworzyć intro. Nie zrażając się tym dziwnym posunięciem, skupiłem się na unikaniu toczących się wielkich kamiennych kul, będących zapewne częścią jakiegoś mechanizmu lub pułapki. Biegając na wyczucie po niewielkim labiryncie i wciskając na chybił-trafił części jakiegoś starożytnego urządzenia udało mi się w końcu otworzyć wyjście. Wtedy zdziwiłem się ponownie, gdyż przy akompaniamencie znanego motywu muzycznego pojawił się ekran wyników podsumowujący moje poczynania, przyznając mi na ich podstawie punkty, które jak się później okazało można wykorzystywać do ulepszania statystyk bohatera i kupowania różnorakich bonusów.
Przejście pierwszego poziomu zajęło mi mniej niż 5 minut i byłbym to w stanie przeboleć, gdyby nie to, że gra rzuca nas następnie do Nowego Jorku, gdzie ni stąd ni z owąd musimy tłuc się w jakimś barze z niekończącymi się falami chińskich emigrantów. I tak jest już aż do samego końca rozgrywki. Staff of the Kings, to zlepek króciutkich kilkuminutowych etapów, które w większości przypadków sprowadzają się do taśmowego prania po pyskach, wyglądających identycznie wrogów. Możemy przy tym wykorzystywać różnorakie elementy otoczenia takie, jak np. deski, krzesła, czy walające się tu i ówdzie butelki. Raz na jakiś czas przyjdzie nam zrobić coś innego, jak choćby jechać na gapę siedząc na dachu tramwaju, lub rozwiązując zagadki, z którymi bez większego problemu poradziłby sobie średnio inteligentny szympans. Poruszamy się małych, zamkniętych planszach (bo skłamałbym nazywając je lokacjami) z których do następnego etapu możemy zostać przeniesieni dopiero po wykonaniu określonego zadania. Jeśli chcemy uzyskać więcej punktów, należy znaleźć ukryte na nich skarby, dające nam dostęp do bonusów takich jak artworki, oraz wykonać podzadania dające nam punkty rozwoju. Do rozdziałów i ich poszczególnych poziomów możemy się przenieść dowolnym momencie celem poprawienia statystyk, ale prawdę mówiąc nie skorzystałem z tego ani razu, gdyż rozgrywka jest tak potwornie nudna, że wystarczającą męka było jednokrotne przechodzenie gry. Niektóre poziomy odrobinę się wyróżniają, ale budowany w ten sposób klimat totalnie zabija pocięcie gry na części i całkowite zaniechanie eksploracji. To, co najbardziej podobało mi się w starszych pozycjach z Indianą Jonesem, to właśnie zwiedzanie lokacji, szukanie ukrytych przejść, skarbów i uruchamianie mechanizmów. Niestety w Staff of the Kings w wersji na PSP zupełnie tego nie uświadczymy. Autorzy chcieli stworzyć coś nadającego się do pogrania na przystanku autobusowym, ale zabrali się od tego od bardzo złej strony i wyszedł im dziwny twór, przy którym stare gry z automatów wydają się być bardziej spójne i rozbudowane.
Do strony audiowizualnej gry nie można się specjalnie przyczepić, głównie za sprawą jak zawsze świetnej muzyki, pełnej charakterystycznych motywów żywcem zaczerpniętych z filmów. Mówiąc szczerze nie mam pojęcia, czy po prostu nie przeniesiono tu bezpośrednio utworów filmowych - grając odniosłem wrażenie, że nie uświadczyłem tu ani jednego nowego motywu. Niemniej jednak, muzyka nadal jest świetna i idealnie pasuje do wydarzeń toczących się na ekranie, niejednokrotnie dodając im klimatu i ratując tym samym gracza przed zaśnięciem z nudów. Voice acting stoi na przyzwoitym poziomie, lecz raził mnie fakt, że wszyscy reprezentanci poszczególnych „gatunków” przeciwników mówią takimi samymi głosami. Stronę wizualną tej pozycji należy oceniać z rozróżnieniem dwóch kwestii; jakości wykonania poszczególnych elementów oraz ich rozmieszczenia i ilości. Sama postać głównego bohatera wykonana jest całkiem przyzwoicie i możemy się doszukać podobieństwa względem filmowego odpowiednika. Antagoniści wykonani są nieźle i trzeba przyznać, że fabryka klonów, z jakiej pochodzą wykonała niezłą robotę. Tak, to nie pomyłka w tekście, mogę Wam dać gwarancję, że jeśli zobaczycie jednego przeciwnika na danym poziomie, to właściwie widzieliście już wszystkich. Takiego lenistwa developerów już dawno nie widziałem i tyczy się to także wszystkich dekoracyjnych elementów otoczenia. Tak nagminnie wykorzystanej magicznej techniki kopiuj-wklej nie powstydziłby się żaden student robiący pracę na zaliczenie z jakiegoś mało ciekawego przedmiotu. Pomijając ten niezwykle irytujący fakt trzeba przyznać, że grafika nie jest taka zła i nie straszy teksturami w niskich rozdzielczościach, co zdarza się w wielu tytułach dedykowanych PSP.
Jak zatem można podsumować poszukiwania Laski Królów? To gra cechująca się przyzwoitą oprawą i paroma niezłymi pomysłami, które giną w ocenie nudy i kopiowania samej siebie. Nie umiem nawet powiedzieć ile czasu zajmuje jej ukończenie, bo w pewnym momencie musiałem się do niej tak zmuszać, że przechodziłem po jeden lub dwa poziomy dziennie, grając w metrze w drodze na uczelnię. Myślę jednak, że sprawnemu graczowi ukończenie tego tytułu zajęłoby nie więcej niż cztery godziny. Pozycję tę mogę polecić tylko fanatycznym miłośnikom Indiany Jonesa, których nie zrazi wciśnięcie ich ulubionego bohatera w grę, będącą pociętą na kawałki prymitywną chodzoną bijatyką, okraszoną garścią zagadek cechujących się poziomem trudności rodem z Domowego Przedszkola. Wszyscy pozostali powinni się raczej trzymać od tego tytułu z daleka. Minimalnej oceny jednak wystawić nie mogę, gdyż widywałem już na PSP gorsze gry, a i strona audiowizualna tego tytułu jest całkiem niezła. Szkoda, że tak naprawdę w przypadku tego cukierka, warty uwagi jest jedynie papierek, bo konsumpcja zawartości jest zdecydowanie mało przyjemna.