Yes to zespół odrobinę, moim zdaniem, niedoceniony. Chociaż przyczyny tego faktu są doskonale znane (w czasie, w którym nagrywali Yesi działało też prężnie kilka innych grup prog rockowych, z czego najbardziej znane to King Crimson, Genesis i, przede wszystkim, Pink Floyd – a z taką konkurencją trudno rywalizować), to wydaje mi się to odrobinę niesprawiedliwe. Szczególnie pokrzywdzone są te pierwsze płyty, z wybitym Close to the Edge na czele. Co więcej – nawet pośród ludzi, którym wydaje się, że znają się na muzyce, Yesi nie cieszą się specjalnym uznaniem, a wielu z nich jedyną rzecz, którą naprawdę zna to hit z lat 80., czyli Owner of a Lonely Heart. Nadeszła jednak okazja, by ten zastany, choć bardzo zły, stan rzeczy zmienić – oto na półkach sklepowych pojawiło się pudło kompilujące studyjne płyty Yesów nagrane od 1969 – 1987. I na dodatek jest rozbrajająco tanie – za 12 płyt trzeba zapłacić niecałe 140 zł! Czy jednak jest to taka prawdziwa okazja, na jaką to pudło na pierwszy rzut oka wygląda?
Boks The Studio Albums 1969 – 1987 podczas pierwszego kontaktu sprawia wrażenie niepozornego, chociaż bardzo zgrabnego, fajnie przemyślanego i bardzo ładnego (jak większość okładek od Yes) „stworzenia”. Pudełko to od razu skojarzyło mi się z boksem (a konkretniej to dwoma boksami) zawierającym płyty Czesława Niemena, do którego zresztą w tym tekście jeszcze kilka razy wrócę, a to z racji sporego podobieństwa między tymi dwoma wydaniami.
Niestety, ale dobre wrażenie znika w momencie, w którym nasze malutkie pudełko otwieramy. Na pierwszy ogień w tym wydaniu poszedł plakat. Ci z Was, którzy śledzą długo moje unboxingi wiedzą, że ja nie za bardzo lubię plakaty. Są to dla mnie zapchajdziury, które absolutnie nic do danego wydania nie wnoszą. A żeby były to chociaż porządnie wykonane, duże i ładne dzieła. Nie – najczęściej dostajemy jakiś świstek, który bez żalu można by zmiąć. Plakat z The Studio Albums 1969 – 1987 jest spełnieniem wszystkich moich koszmarów związanych z plakatami – mały, biedny i tani, stanowiący raczej obrazę dla kupującego, niż jakąś wartość samą w sobie. Szkoda.
To jednak tylko początek moich zarzutów związanych z tym wydaniem. Jeszcze większy ból pojawił się u mnie, gdy pod plakatem ujrzałem tekturki z płytami. Bez wątpienia są one stylizowane na japońskie wydania mini lp. Lecz na stylizacji się skończyło – i na dodatek wybitnie nieudolnej. Całość wygląda, jakby projektant tego wydania gdzieś kiedyś zobaczył „japończyki”, a potem próbował je maksymalnie wiernie odwzorować, dysponując jednak jedynie niedoskonałym obrazem z pamięci oraz mocno ograniczonym budżetem.
Tekturki nie domykają się dostatecznie dobrze, ich jakość pozostawia wiele do życzenia, jednak zdecydowanie najgorszą rzeczą jest przechowywanie płyt. Pomijam już fakt, że płyta ta leży bez żadnej ochrony, bo to, pomijając wydania z Japonii, jest normą. Jednak prześwit między jedną ścianą tekturki, a drugą jest tak duży, jak szpara między zębami dziewczyny z „London look”, przez co krążki wypadają naprawdę łatwo i szybko się niszczą. Nie rozumiem co stało na przeszkodzie, by zrobić opakowania na płyty tak, jak zrobiono to w boskie Niemena. Łatwiej, bezpieczniej, fajniej. Zamiast tego postanowiono ścigać się z wybitnymi Japończykami, co, naturalnie, musiało skończyć się źle.
Co do zawartości płytowej – w tym pudle dostajemy 12 pierwszych albumów studyjnych jest, poczynając od debiutanckiego krążka Yes, a na albumie Big Generator skończywszy. Co ważniejsze – są to relatywnie nowe remastery, wzbogacone dodatkowo o różne bonusowe piosenki, alternatywne wersje utworów itd. Nie są one nagrane jakoś specjalnie dobrze, ale po uszach też nie biją, więc całości słucha się naprawdę bardzo przyjemnie.
Kończąc – czy pudełko The Studio Albums 1969 – 1987 jest godne uwagi? Jego realizacja jest dość biedna, by nie użyć mocniejszych słów - i to biedna w prawie każdym aspekcie. Sytuacje ratują jednak dwie rzeczy – bogactwo na samych płytach oraz, przede wszystkim, genialna cena. 140 zł za 12 płyt, z których znakomita większość jest bardzo dobra, dwie-trzy są świetne, a jedna genialna to piękna okazja, by zacząć swoją przygodę z Yesami. Jak już wspomniałem na początku tekstu zespół Yes nie jest specjalnie doceniony, a na pewno nie na tyle, na ile zasługuje. A to pudło (ale za taką cenę) to świetna okazja, by to zmienić.
Poprzednie unboxingi:
Jak wydawana jest muzyka King Crimson?
King Crimson – Larks’ Tongues in Aspic The Complete Recordings.
Mój fanpage na FB Music to the People.