Crisis Core to prequel Final Fantasy VII, wydany swego czasu na Playstation Portable – z kultową siódemką wspólne ma jednak głównie uniwersum i bohaterów. Gra pod wieloma względami odbiega od standardów, do których przyzwyczaiły graczy numerowane odsłony serii. Fabuła, zamiast śledzić losy kolorowej zbieraniny herosów, skupia się prawie wyłącznie na postaci głównego bohatera, Zacka, i jego osobistych dramatach. Rozgrywkę skonstruowano tak, by pasowała do specyfiki grania na przenośnej konsolce. Linia głównych zadań, popychających fabułę do przodu, istnieje w zupełnym oderwaniu od modułu króciutkich, prościutkich i powtarzalnych misji pobocznych. Gdy mamy dużo wolnego czasu, możemy dać wciągnąć się złożonej opowieści. Gdy jedziemy tramwajem do pracy, odpalamy menu z sidequestami, by spędzić miło kilka minut i przy okazji podbić statystyki.
Najbardziej jednak zaskakuje mechanika walki. Potyczki rozgrywane są w czasie rzeczywistym, z wykorzystaniem ograniczonej liczby komend, trochę w stylu Kingdom Hearts – to spore odstępstwo od formuły klasycznych Final Fantasy, ale absolutnie nie dziwi w kontekście kierunku, jaki seria obrała ostatnimi czasy w swoich pełnoprawnych odsłonach (patrz FFXV, czy też nadchodzący remake FFVII). Dziwi za to unikalny dla Crisis Core system DMW, odpowiadający za nakładanie na Zacka specjalnych statusów i odpalanie najpotężniejszych ataków – ma on bowiem postać jednorękiego bandyty w rogu ekranu (!) który rozkręca się w czasie walki niezależnie od woli gracza i wyrzuca poszczególne wyniki wedle własnego widzimisię.
Bez zbędnych formalności i przydługawych wstępów, zapraszam do zapoznania się z kolejną częścią tekstu o perełkach PSP. Tym razem na liście znalazły się dość różnorodne tytułu, które powinny zainteresować szerokie grono graczy.
Dawno, dawno temu, kiedy rynek nie był jeszcze tak bardzo przesycony a gracze nadmiernie zmanierowani, firma Sony postanowiła wkroczyć na rynek konsol przenośnych. Rzucenie wyzwania lokalnemu konkurentowi początkowo wydawało się głupim pomysłem, ale kiedy zaprezentowano światu PlayStation Portable, większość głosów krytyki ucichło. Kieszonsolka w momencie swojej premiery, mogła donośnie śpiewać słowa popularnej obecnie piosenki: „Mam tę moc! Mam tę moc!”. Od tego momentu minęło 15 lat, cały rynek uległ drastycznej zmianie, ale PSP nadal ma spory potencjał zapewnienia graczowi sporej dawki rozrywki.
Jak zepsuć samograja? Wystarczy przekombinować. Zawsze doceniałem twórców, którzy starają się wyjść poza utarte schematy i na przykład dopasować swój projekt do konkretnych charakterystyk platformy, na której ma ukazać się dana gra. Trzeba jednak robić to ostrożnie i z wyczuciem. Łatwo bowiem doprowadzić do sytuacji, w której w głowach projektantów rodzą się, a następnie są realizowane, bardzo, ale to bardzo złe pomysły. Przypomniałem sobie o tym podczas krótkiej i burzliwej przygody z Soul Calibur: Broken Destiny, edycją słynnej bijatyki wydanej ekskluzywnie na PSP.
W zaledwie rok od premiery Monster Hunter: World trafił do prawie dwunastu milionów graczy. Świat momentalnie chwycił bakcyla i trudno się temu dziwić, bo seria zbudowana jest na żądzach i od lat pochłania niczego niespodziewających się śmiałków z siłą tornada.
30 czerwca premiera długo wyczekiwanej przez wielu kolekcji remasterów pierwszych trzech części Crasha Bandicoota. Sympatyczny jamraj powraca w nowej oprawie i trudno tak naprawdę określić, czy bardziej zajarani tym faktem są nowi gracze spragnieni tego typu platformówek, czy weterani wiążący z hitami Naughty Dog liczne wspomnienia. Osobiście na remastery nie czekam z wywieszonym językiem, bo uważam, że oryginały bardzo wdzięcznie się zestarzały. Jakby na potwierdzenie tych słów, zacząłem właśnie ogrywać trzecią część w klasycznej wersji na PSP. Bez krzywienia się na grafikę i narzekania na mechanikę. Ale przyjmijmy, że taka kolekcja jest potrzebna. Może inni twórcy pójdą za ciosem i dostaniemy jeszcze kilka nieco bardziej potrzebnych remasterów?
PSP w czasach swojej świetności (jeśli można to tak nazwać) przyciągało do siebie developerów obietnicą ogromnej, jak na konsolkę przenośną, mocy obliczeniowej. Co za szaleństwa, panowie, mamy nawet więcej mocy, niż pierwsze Playstation! W związku z tym ci zafascynowani potęgą sprzętową twórcy ochoczo brali się za przenoszenie na ekran Playstation Portable doświadczeń dotąd zarezerwowanych dla konsol stacjonarnych. Bogate graficznie platformówki, gry akcji, strzelaniny, wszystkie te rozwinięte tytuły zdominowały katalog gier na PSP. Wielu twórców jednak wpadało w taką pułapkę, że na tym „przeniesieniu stacjonarnego doświadczenia” poprzestawało, bez żadnych oryginalnych pomysłów na gameplay. Tego rodzaju „powtórka z rozgrywki” nie każdego gracza musiała satysfakcjonować. Jak ma się sprawa w przypadku Burnout Legends?
Oto i ja, świeżo upieczony posiadacz PSP. Ktoś, gdzieś mi szepnął, że ta niepozorna konsolka jest rajem jRPGów, to w przypływie nagłej ochoty na japońszczyznę kupiłem. I tak sobie myślę – tyle możliwości! Tyle epickich historii! Wszystkie fajnale wydane na pierwsze Playstation w zasięgu ręki, na czele z wysławianą pod niebiosa siódemką. Gdzieś obok Tactics Ogre, nad którego taktyczną i fabularną głębią rozpływał się niejeden czytany przeze mnie autor. Moje czoło marszczy się w skupieniu, gdy przeglądam różne tytuły. Trzeba podjąć decyzję.
Trzydzieści godzin później. Mój bohater siedzi przy biurku i męczy się z podręcznikami do północy. Trzeci dzień z rzędu, bo egzaminy za rogiem, a intelektu tak bez niczego nie przybędzie. Ponadto ta ruda dziewczyna z dormitorium nie umówi się ze mną, dopóki nie będę wśród osób z najwyższymi wynikami, ale to dopiero od listopada… I w tym momencie nachodzi człowieka refleksja. Co ja robię ze swoim życiem? Gdzie popełniłem błąd? Ach. No tak. Ta okładka Persony 3 Portable wyglądała całkiem fajnie.
Gra The Elder Scrolls IV: Oblivion miała przed laty trafić na PSP. Dokładnie tak, ten przepiękny w dniu swojej premiery moloch miał zaszczycić posiadaczy przenośnej konsolki Sony i to w formie jak najbliższej oryginału konwersji, a nie autorskiej wizji znanej z mobilnej wersji gry. Nic jednak ostatecznie z tego nie wyszło i dzisiaj pozostaje tylko z rozrzewnieniem lub ulgą oglądać wczesne materiały z projektu w internecie.
EndWar na PSP wygląda jak gra, którą pociągnąłby przed laty poczciwy Pentium 120, a z segmentu handheldów poradziłby sobie z nią nawet GameBoy Advance. Ocenianie jednak tej produkcji po samej oprawie audiowizualnej byłoby sporym błędem i niesprawiedliwością. Mowa wszak o zrobionej z pomysłem strategii turowej, która ma solidne fundamenty i potrafi zapewnić godziny rozrywki. Jest więc całkiem dobrze, choć niezbyt pięknie.